System kształcenia zawodowego w naszym kraju nie odpowiada na potrzeby gospodarki. Hamuje jej rozwój, prowadzi do marnotrawstwa pieniędzy prywatnych i publicznych przeznaczanych na edukację oraz do frustracji absolwentów niemogących znaleźć pracy. Wielu przedsiębiorców i pracowników sektora edukacji z zazdrością patrzy na system kształcenia zawodowego w Niemczech, stawiany za wzór w Unii Europejskiej.
I słusznie, ponieważ dzięki niemu pracownicy zdobywają wysokie kwalifikacje, dopasowane do potrzeb pracodawców, a bezrobocie młodzieży jest minimalne. Niestety wdrażana obecnie w Polsce reforma kształcenia zawodowego w niewielkim stopniu korzysta z doświadczeń naszego zachodniego sąsiada.
Za Odrą główną rolę w kształceniu zawodowym pełnią pracodawcy i ich organizacje, a rząd pełni funkcję pomocniczą, wspierając ich i dbając o ujednolicenie standardów w całym kraju. W Polsce jest odwrotnie, organizatorem kształcenia zawodowego jest i ma pozostać rząd. W rezultacie realizowane teraz zmiany okażą się niewystarczające dla znaczącej poprawy jakości edukacji zawodowej. W Niemczech warunkiem przyjęcia absolwenta szkoły powszechnej do zawodowej jest podpisanie z przedsiębiorcą umowy o pracę i naukę zawodu. W poszukiwaniu pracodawcy absolwentom pomagają organizacje przedsiębiorców, szkoły i urzędy pracy, do których pracodawcy zgłaszają swoje oferty. To rozwiązanie przeciwdziała marnotrawieniu pieniędzy i czasu na kształcenie w profesjach, na które nie ma zapotrzebowania. Doradztwo zawodowe dla uczniów szkół podstawowych, które nasz rząd zamierza rozwinąć, jest oczywiście potrzebne, ale nie rozwiąże problemu niedopasowania kierunków kształcenia do rzeczywistych potrzeb przedsiębiorców. Nadal pracodawcy będą się borykać z brakiem fachowców, a wielu absolwentów nie znajdzie pracy w wyuczonym zawodzie.
Kształcenie branżowe w Niemczech opiera się na zasadzie „uczymy się zawodu, pracując”. Nawet najlepiej poprowadzone zajęcia praktyczne w szkole nie dają tak dobrych rezultatów jak praca w naturalnych warunkach w przedsiębiorstwie. Nie chodzi bowiem tylko o poznanie technologii i nauczenie się posługiwania sprzętem, ale również o umiejętność budowania prawidłowych relacji z innymi pracownikami, przełożonymi i klientami. Pracownicy uczniowie spędzają więc 60–80 proc. czasu w przedsiębiorstwie (trzy–cztery dni w tygodniu lub trzy tygodnie w miesiącu), a jedynie 20–40 proc. w szkole. Jest to możliwe, ponieważ uczeń trafia do szkoły zawodowej w wieku 16–19 lat po 10–13 latach nauki ogólnej i w szkole zawodowej uczy się jedynie przedmiotów ściśle związanych z wybraną profesją.
W Polsce w wyniku likwidacji gimnazjów i skrócenia okresu edukacji ogólnej do szkół zawodowych, branżowych lub techników będą trafiali uczniowie po zaledwie ośmiu latach nauki, w wieku 14–15 lat. Oznacza to, że będą musieli dokonać wyboru zawodu już w wieku 13–14 lat, dwa lata wcześniej niż ich niemieccy koledzy. A to może spowodować znacznie więcej nietrafnych decyzji. Poza tym trudno jest mi sobie wyobrazić przedsiębiorców, którzy będą gotowi zatrudnić 14-latków. Po pierwsze, osoby tak młode są najczęściej jeszcze niedojrzałe i nie mają wykształconego dostatecznie silnego poczucia odpowiedzialności, więc ich zatrudnienie wiąże się z dużym ryzykiem wypadku przy pracy, uszkodzenia sprzętu czy obniżenia jakości świadczonych usług. Ponadto powierzenie pracy 16–17-latkom, obwarowane jest wieloma ograniczeniami, więc tym bardziej ograniczone będą możliwości zatrudnienia pracowników 14–15-letnich. Rozpoczynanie nauki zawodu w tak młodym wieku spowoduje, że uczniowie dwóch pierwszych klas techników i szkół branżowych będą mieli zajęcia praktyczne jedynie w warsztatach szkolnych. Przedsiębiorstwa będą mogli tylko odwiedzać, aby obserwować rzeczywiste warunki pracy, ale nie będą mogli w nich pracować. To oczywiście osłabi motywację pracodawców do zawierania z kandydatami do szkół zawodowych umów o pracę i naukę. Model niemiecki oparty na zasadzie „uczymy się, pracując” może mieć zastosowanie w naszym kraju dopiero od trzeciego roku kształcenia się w danej profesji.
Z tym wiąże się kwestia wynagradzania pracowników uczniów. W Niemczech średnia płaca im oferowana sięga 800 euro, co w warunkach polskich przekładołoby się realnie na 800 zł. Taka kwota pozwala uczniowi choć częściowo się usamodzielnić i zwiększa atrakcyjność wyboru kształcenia zawodowego, a dodatkowo wzmacnia poczucie odpowiedzialności za rezultaty wykonywanej pracy. Ale pamiętajmy, że użyteczność pracowników uczniów dla przedsiębiorców, inaczej mówiąc ich produktywność, w Polsce będzie znacznie mniejsza niż w Niemczech. Uczniowie będą młodsi o co najmniej dwa lata, więc będą mniej dojrzali i będą mieli o dwa lata mniej edukacji ogólnej, więc więcej czasu będą spędzali w szkole, uzupełniając ogóle wykształcenie, a mniej godzin będą pracowali. Nie można więc oczekiwać, że przedsiębiorcy w naszym kraju będą skłonni wypłacać pracownikom uczniom wynagrodzenia pozwalające choćby na częściowe usamodzielnienie.
Skoro wysokość płacy pracownika musi być powiązana z jego produktywnością, a użyteczność ucznia dla pracodawcy przez dwa pierwsze lata nauki zawodu w polskim systemie edukacji będzie znikoma, to w dwóch pierwszych klasach techników i szkół branżowych pierwszego stopnia możemy mówić ewentualnie o stypendiach, a nie o wynagrodzeniach. Te mogą i powinny być wprowadzone dopiero w kolejnych latach nauki.
Minimalne standardy kwalifikacji dla każdego zawodu w Niemczech określa Ministerstwo Edukacji i Badań Naukowych na podstawie opinii Federalnego Instytutu Kształcenia Zawodowego. Obecnie na liście znajduje się ok. 330 zawodów, w tym 270 z sektorów przemysłu i usług, a 60 z rzemiosła i rolnictwa. W kształceniu branżowym, pomijając rzemiosło i rolnictwo, uczestniczą przede wszystkim przedsiębiorstwa duże i średnie, których zdecydowana większość przyjmuje pracowników uczniów. Takie osoby angażuje tylko niewielki odsetek małych firm. Jest to zrozumiałe, ponieważ pracodawcy muszą dysponować odpowiednim sprzętem oraz instruktorami, czyli doświadczonymi pracownikami znającymi technologie i mającymi jednocześnie umiejętność przekazywania wiedzy.
Istotną rolę w kształceniu zawodowym w Niemczech odgrywa samorząd gospodarczy, którego przedstawiciele oceniają, czy firmy spełniają warunki wymagane do prowadzenia nauki danej profesji i czy uczeń zdobył wymagane kwalifikacje (przygotowują zadania egzaminacyjne i uczestniczą w komisjach). Poza tym sondują zapotrzebowanie na nowe zawody i na modyfikację już istniejących. W naszym kraju nie ma samorządu gospodarczego i nawet gdyby został powołany, to będzie potrzeba wielu lat na osiągnięcie przez niego efektywności. Ale mamy regionalne i branżowe organizacje przedsiębiorców i pracodawców, które mogą pełnić podobną rolę w systemie kształcenia jak izby gospodarcze w Niemczech. Wbrew powszechnemu przekonaniu należy do nich znaczna część przedsiębiorców zatrudniających pracowników i zainteresowanych kształceniem zawodowym. Gdybyśmy więc zdecydowali się na wdrożenie niemieckiego modelu kształcenia, nie musimy czekać na powołanie i okrzepnięcie samorządu gospodarczego.
Polska potrzebuje gruntownej reformy systemu edukacji zawodowej. Powinniśmy skorzystać z doświadczeń Niemiec i modelu opartego na zasadzie, że zawodu najlepiej się uczyć, pracując, dzięki któremu pracownicy zdobywają wysokie i dopasowane do potrzeb gospodarki kwalifikacje. Zmiany wdrażane przez nasz rząd słusznie zakładają zacieśnienie współpracy przedsiębiorców i szkół zawodowych, ale są niewystarczające. Nie obejmują bowiem dwóch kluczowych rozwiązań decydujących o wysokiej efektywności niemieckiego systemu. Pierwszym jest uzależnienie przyjęcia ucznia do szkoły zawodowej od podpisania z przedsiębiorcą umowy o pracę i naukę, co ogranicza marnotrawstwo czasu i pieniędzy na kształcenie w profesjach, na które nie ma zapotrzebowania. Drugim jest wydłużenie okresu kształcenia ogólnego i ograniczenie nauki w szkole branżowej do przedmiotów ściśle związanych z wybranym zawodem, co pozwala skrócić czas edukacji, pozostawia więcej czasu uczniom na podjęcie decyzji o wyborze zawodu i zwiększa skłonność pracodawców do zatrudniania pracowników uczniów.