Za kilka miesięcy – po blisko 20 latach istnienia – otwarte fundusze emerytalne odejdą do lamusa. Znikną. Ich los został przesądzony w 2014 r., kiedy przekazały połowę majątku (ponad 153 mld zł) do ZUS. Teraz pora postawić kropkę nad i.
Nikt nie rozpaczał z powodu OFE trzy lata temu; nikt nie będzie płakał i teraz. Jeśli ktoś ronił wtedy łzy, to dlatego, że tracił aktywa o realnej wartości (poprzez OFE byliśmy właścicielami obligacji skarbowych, które nam zabrano), a zyskiwał w zamian obietnicę, że kiedy przyjdzie pora, państwo dotrzyma słowa: w ramach świadczeń emerytalnych uwzględni i wypłaci zapisane w ZUS kwoty odpowiadające przejętemu majątkowi i zwaloryzowane. Obietnicę trudniej jednak wycenić niż obligacje. Nie można też jej sprzedać. Można zaś zmienić – do tego wystarczy ustawa.
Dlatego ta korekta wielkiej reformy emerytalnej z 1999 r . nikomu się specjalnie nie podobała, nawet przeciwnikom OFE, uważającym nie bez racji, że fundusze przez lata żerowały na naszych oszczędnościach. Od tamtej pory pytanie nie brzmiało czy, ale kiedy nadejdzie kres OFE. Teraz już wiemy, że najpewniej na początku 2018 r . Ale – i to wydaje się najważniejsze – wyrok jest o wiele łagodniejszy, niż można się było spodziewać. Przede wszystkim dla ubezpieczonych (klientów OFE), ale i samych funduszy. A także dla rynku finansowego.
Aktywa OFE – warte teraz ok. 175 mld zł – zostaną podzielone. 25 proc. rzeczywiście znajdzie się w ZUS i choć realnie ten majątek nie zniknie (w każdym razie nie zaraz; oby rzeczywiście był inwestowany i pomnażany, a nie przejadany), znajdzie się w rękach państwa. Z punktu widzenia ubezpieczonego zamieni się na odpowiednie zapisy w ZUS-owskich komputerach – podobnie jak w 2014 r. Zostaje jednak 75 proc., czyli dziś ponad 130 mld zł. Te pieniądze zostaną zreprywatyzowane, oddane nam. Nie wprost, ale jednak. Znajdą się na naszych indywidualnych kontach zabezpieczenia emerytalnego, które nie są i nie będą częścią systemu publicznego, lecz częścią prywatnych oszczędności. Różnica jest kolosalna. Sceptycy powiedzą, że na upartego i te zreprywatyzowane pieniądze mogą nam być kiedyś odebrane. Owszem. Byłby to jednak krok zdesperowanego państwa; zapewne tak bardzo zdesperowanego i w takich opałach, że żadnego naszego majątku nie moglibyśmy uznać za bezpieczny.
Bez wątpienia – i z tym pewnie zgodzą się wszyscy – lepiej mieć 130 mld zł na prywatnych, docelowo swobodnie wybieranych rachunkach (nawet z ograniczonym dostępem do nich do czasu osiągnięcia wieku emerytalnego) niż w ZUS lub OFE.
Oczywiście jest w tym trochę sztuczek prawnych: te nasze prywatne konta poprowadzą najpierw OFE, przemienione ustawowo w fundusze inwestycyjne. Namawiałbym ustawodawcę, by jak najkrótszy był okres, po którego upływie będziemy mogli rozpocząć przenoszenie majątku z kont w przemienionych OFE na jakiekolwiek inne konta zabezpieczenia emerytalnego prowadzone przez banki, domy maklerskie czy inne instytucje. Rozumiem obawy, że zabranie aktywów od razu przez wszystkich wymagałoby de facto ich skapitalizowania (co oznaczałoby wyprzedaż majątku, w tym akcji, i ogromne ryzyko dla giełdy), jednakże będzie to pierwszy dowód na to, że w istocie te środki są już w domenie prywatnej, nie publicznej – że odzyskaliśmy nad nimi kontrolę oraz swobodę decydowania, jak i gdzie mają dla nas pracować. Namawiałbym też do tego, by zapewnić ubezpieczonym – najpóźniej po osiągnięciu przez nich wieku emerytalnego – możliwość decydowania o terminach i wysokości wypłat z tychże rachunków.