W internetowym świecie nic nie jest dane raz na zawsze. Na własnej skórze odczuło to już wiele, wydawać by się mogło, świetnie rozwijających się biznesów i trendów
Fad
– tego angielskiego słowa nie ma w polskim słowniku. A szkoda, bo dobrze opisuje to, co obserwujemy dziś w świecie związanym z popkulturą i biznesem. Fad to moda, trend, szał. Ale taki ulotny i krótkotrwały, kończący się całkowitym zapomnieniem zwyczaju, produktu czy usługi, które budziły emocje. Fady bywają trudne do wyjaśnienia. Bo skąd się wziął szał na Ice Bucket Challenge czy jeszcze bardziej dziwaczna moda na planking.
Fad nie jest zjawiskiem, które pojawiło się niedawno. Był nim ruch beatników, stylizacje teddy boys na XIX-wiecznych dandysów, skarpetki bikiniarzy. Jednak z czasem funkcja fadów zaczęła się zmieniać. Na to, co wcześniej było zjawiskiem społecznym, najczęściej spontanicznym, zwrócił uwagę biznes. Najpierw rzucając na rynek potrzebne towary i usługi, potem wręcz fady kreując. A wraz z pojawieniem się internetu jego rola stała się jeszcze bardziej dominująca. Bo nieważne, co dziś jest na topie, ważne, co w następnej kolejności zawładnie sercami i kieszeniami internautów.
Oto subiektywny słownik fadów z ostatnich lat, które niczym meteoryty przemknęły po internetowym niebie.
B jak blogi
Oczywiście blogi nie umarły. Nie zmniejszyła się też ich rola. Ale za to zmieniła się ich natura.
Jeszcze kilka lat temu zachwyty wśród analityków i inwestorów najbardziej wzbudzały te polityczne. Wróżono, że internetowa publicystyka zastąpi tę tradycyjną. Dowodem na to miał być sukces Huffington Post, czyli platforma blogersko-informacyjna założona w 2005 r. W ciągu ledwie kilku lat HuffPost stał się jedną z najważniejszych medialnych sił w USA. W 2011 r. miał 26 mln stałych użytkowników, niemal tyle co wydawany od dekad „New York Times”. Pod koniec grudnia 2011 r. serwis ogłosił pierwszy pełnoroczny zysk w wysokości 30 mln dol. i zapowiedział, że w kolejnym roku będzie on aż trzykrotnie wyższy.
Rozwój HuffPost sprawił, że pojawili się naśladowcy. Najbliżej powtórzenia jego sukcesu był u nas Salon24.pl. Początkowo odnosił spore sukcesy, np. podczas swojej wizyty w Polsce Barack Obama udzielił jedynego wywiadu założycielowi Salonu24.pl Igorowi Jankemu. Ten miał zresztą ambitne plany: chciał otwierać kolejne serwisy tematyczne, tworzyć aplikacje na urządzenia mobilne i własny dział sprzedaży. Jednak pojawiło się więcej mediów próbujących budować zasięg dzięki blogerom i popularność Salonu24 zaczęła spadać. Ale i jego konkurencja – wPolityce.pl czy Fronda.pl – choć ma lepsze wyniki, to nie jest szczególnie silnym zjawiskiem internetowym.
HuffPost zaś wręcz przeciwnie. Ale udało się to dzięki pełnej profesjonalizacji. W 2011 r. koncern AOL kupił go za 315 mln dol., co pozwoliło nie tylko zatrudnić coraz większą grupę profesjonalnych dziennikarzy i fotografów (łącznie w serwisie pracuje dziś blisko 900 osób), ale także wystartować z kilkoma lokalnymi oddziałami. To był właśnie ten moment, kiedy cała blogosfera przeszła sporą rewolucję i naukę prowadzenia internetowych biznesów. Dziś najlepiej radzący sobie blogerzy to już miniprzedsiębiorstwa wyspecjalizowane w danej tematyce (technologiach, modzie, kulinariach), a polityka, jak się okazało, niespecjalnie przyciąga reklamodawców.
D jak Demoty
Czarny kwadrat, obrazek i ironiczny, śmieszny czy czasem z lekka obraźliwy podpis. Demoty przez kilka lat robiły w Polsce prawdziwą furorę. Ich historia u nas zaczęła się w 2000 r. od założonego przez Mariusza Składanowskiego serwisu internetowego Joe Monster.
Założył go dla czystej przyjemności, kiedy jednak po dwóch latach zaczął na nim zarabiać, poszedł za ciosem i zaczął otwierać kolejne: Demotywatory.pl, JoeMonster.org, Mistrzowie org., Komixxy.pl oraz kilka innych. Wszystkie działały na podobnej zasadzie: internauci sami tworzą demoty, czyli zabawne obrazki (dziś powiedzielibyśmy memy), wrzucają do serwisu, a te z największą liczbą pozytywnych ocen (dziś nazywanych lajkami) trafiają na główną stronę serwisu i mają szansę przebić się do szerszej publiczności.
Za sukcesem Składanowskiego podążyli kolejni. Pod koniec 2010 r. serwis skierowany bardziej do nastolatków, czyli Kwejk.pl, założył 25-letni Dymitr Glouchtchenko. Chwyciło – już po pół roku miał on 2 mln użytkowników. I wtedy nastąpił wysyp: AleNiefart, Jeja, Wiocha, Chamsko. Praktycznie co miesiąc pojawiał się nowy serwis z internetowym humorem.
Ten urodzaj wkrótce jednak przerodził się w kryzys urodzaju. Dziś co najmniej dwadzieścia podobnych serwisów z humorem wciąż ma całkiem niezłe wyniki popularności. Jednak ich właścicielom wcale nie jest już tak bardzo do śmiechu, bo choć internauci wciąż szukają takiej rozrywki, to zainteresowanie serwisami szybko spada. Dodatkowo wyrosła poważna konkurencja w postaci coraz to nowych satyrycznych fan page’ów na Facebooku czy kont na Twitterze: politycznego udającego prawdziwe newsy ASZdziennika, ironicznych Sztucznych Fiołków, zabawnie komentującego rzeczywistość w postaci fikcyjnych wpisów na Facebooku JaPanuNiePrzerywałem czy wyśmiewających rzeczywistość Polaków Cebulaków.
F jak FarmVille
Ta dziecinnie prosta gra była złotym dzieckiem ery Facebooka. Hodowla marchewek, krówek i świnek przez kilka tłustych lat przynosiła niebotyczne zyski, by niemalże z dnia na dzień popaść w zapomnienie.
W 2008 r. firma Zynga kupiła YoVille, prostą grę polegającą na rozbudowywaniu farmy, z liczącą już 150 tys. graczy bazą. Po drobnych modyfikacjach i sporej dawce reklamy narodziła się kura znosząca złote jajka, czyli FarmVille. Banalna, aczkolwiek niebezpiecznie wciągająca gra w wirtualnego farmera zdobyła serca graczy na całym świecie. W niespełna dwa miesiące miała 10 mln aktywnych graczy dziennie, a dwa miesiące później wynik uległ podwojeniu.
Zynga poszła za ciosem: po fermie nadszedł czas na CityVille, CastelVille, PetVille czy The Ville i jeszcze kilkanaście innych gier opartych na podobnym modelu. Ale choć firma zatrudniała ludzi i wypuszczała kolejne tytuły, nie inwestowała w innowacje w grach. A dodatkowo okazało się, że jej pracownicy są źle traktowani. Wybuchł skandal, gdy jeden ze zwolnionych informatyków Zyngi przytoczył słowa prezesa Marka Pincusa: „Nie chcę k... innowacji. Po prostu kopiujcie to, co robi konkurencja, aż nie dostanę odpowiednich wyników”.
Tak zaczął się upadek Zyngi. Kiedy firma Pincusa wchodziła na giełdę, jej akcje były sprzedawane po 15 dol. W październiku 2012 r. wartość spadła do niewiele ponad 2 dol. Dziś Zynga i Farm Ville2 (z ponad 10 mln użytkowników) nadal działają i mają zyski, ale boom na wirtualne sadzenie, pielenie i zbieranie bezpowrotnie minął.
G jak Groupon
W jednej z salek na ścianie polskiego oddziału Groupona wisi wielki portret roześmianego Andrew Masona, twórcy serwisu, z hasłem „Welcome to the fastest growing company ever!”. Do niedawna to hasło było prawdziwe. Rok 2011 nazywano wręcz rokiem zakupów grupowych. Groupon i jego klony – a były ich na świecie setki – od 2008 r. podbijały rynki handlu internetowego w budzącym szacunek tempie.
Pomysł był genialnie prosty: konsumenci uwielbiają zniżki, zaś sprzedawcom zależy na coraz większej liczbie klientów, więc są skłonni oferować im spore upusty. Wystarczy jednych połączyć z drugimi i sukces murowany. W 2010 r. Groupon miał 40 mln klientów na świecie, a „Wall Street Journal” wyliczył, że firma jest na najlepszej drodze, by zarobić miliard dolarów najszybciej w historii przedsiębiorczości.
W Polsce zakupy grupowe przyjęły się bardzo szybko. Wiosną 2010 r. pojawiły się Gruper i Groupon, a łącznie powstały u nas 164 serwisy tego typu. Sukces okazał się krótkotrwały. Najpierw przyszły skandale z jakością usług, potem jak w przypadku Zyngi pojawiły się kłopoty z traktowaniem pracowników, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce (o tym pisaliśmy w DGP). Zakupy grupowe zaczęły tracić klientów równie szybko, jak wcześniej zyskiwały. W tym roku Allegro zamknęło Citeam, Agora już wcześniej pozbyła się Happy Deal, znikać zaczęły jeden za drugim klony Groupona. Dziś tych serwisów jest już ledwie trochę ponad 40. A te, które zostały, odcinają się od wizerunku zakupów grupowych.
– Wiemy, że mieliśmy problemy ze sprzedażą za dużej liczby kuponów, że nasi klienci narzekali na jakość i na czasami niezrozumiałe zasady wejścia w partnerstwo. Ale tę lekcję odrobiliśmy i teraz wychodzimy z nową ofertą. Stajemy się platformą zakupową, wirtualną galerią handlową – tak kilka dni temu zapewniała Aniela Hejnowska, szefowa polskiego Groupona. Nie ma co jednak ukrywać, żadna z tych usług nie wywołuje takiego poruszenia jak trzy-cztery lata temu grupowe kupony.
Ł jak Łańcuszki
Denerwuje was akcja na FB z podawaniem „10 książek, które wpłynęły na Twoje życie” albo Ice Bucket Challenge? Dobra wiadomość: to za chwilę się skończy. Zła: na pewno pojawi się kolejny internetowy łańcuszek.
Przy Ice Bucket Challenge zamysł jest szczytny: wystarczy wiadro lodowatej wody, kamera wideo i dostęp do internetu, by świat stał się lepszym miejscem. Politycy, biznesmeni, celebryci, aktorzy, sportowcy od kilku tygodni masowo nagrywają, jak oblewają się zimną wodą, i filmiki wrzucają do sieci. Tak, wszyscy wiemy już, że robią to, by zbierać pieniądze na fundacje pomagające chorym na stwardnienie zanikowe boczne. Podobnie jak łańcuszek z wymienianiem 10 najważniejszych lektur ma promować czytanie. Ale choćby i cel był naprawdę ważny, to i tak tu będzie podobnie jak z fadem sprzed kilku lat na quizy na Facebooku: wkrótce zapomnimy, że takie łańcuszki krążyły. A na ich miejsce pojawi się jakiś zupełnie nowy pomysł.
M jak Meets
To spontaniczne spotkania młodzieży zwoływane za pośrednictwem portali społecznościowych. Brzmi niewinnie. Ale wcale takie nie były.
Wrzesień 2012 r.: 16-latka z Holandii omyłkowo zaprosiła na FB 30 tys. gości na swoje urodziny. Na imprezę w niewielkim miasteczku Haren przybyło „tylko” 3 tys. osób, ale i tak doszło do zamieszek, bo goście starli się z policją. Wiosna 2013 r.: w „Ognisku na Zakrzówku” niedaleko Krakowa wzięło udział ponad 20 tys. osób, a efektem zabawy były tony śmieci, skradzione telefony i portfele, ponad 100 mandatów i 28-latek walczący o życie w szpitalu. Jesień 2012 r.: na „Melanż u Sandry”, 14-latki z Olsztyna, wpadło ponad tysiąc gości.
Podobne spędy setek, czasem nawet kilkudziesięciu tysięcy trudnych do opanowania osób przetaczały się przez cały świat. Zazwyczaj kończyły się podobnie: interwencjami policji, bójkami, mandatami czy nawet poważnymi zarzutami, jak w przypadku 23-latki z Krakowa, organizatorki „Ogniska na Zakrzówku” (groziło jej do 8 lat więzienia).
Ostatnio liczba meets spada. Być może po 10-latach od pojawienia się FB jego użytkownicy nauczyli się już, jak działają ustawienia prywatności, tak by mała impreza nie zamieniła się w wielotysięczny spęd. Albo – co bardziej prawdopodobne – meets są już passe i za chwilę pojawi się inny pomysł na organizację masowych imprez.
N jak Nasza Klasa
To klasyczna historia: od małego start-upu założonego przez trójkę studentów, do ogromnego serwisu, na którym konta w najlepszym momencie miało 12 mln Polaków, aż po drastyczny spadek popularności (ostatnie dane mówią już tylko o 5,5 mln użytkowników), zmianę nazwy na NK.pl i coraz cichszą egzystencję. Podobny los spotkał zresztą i inne serwisy społecznościowe: Grono.pl, MojaGeneracja.pl czy Pino.pl. Najsłynniejszym jednak bankrutem w tej kategorii jest MySpace: w 2005 r. portal społecznościowy został kupiony przez Ruperta Murdocha za 0,5 mld dol., sześć lat później pozbył się go już za zaledwie 35 mln dol.
Taką przyszłość wielu analityków przepowiada też Facebookowi czy Instagramowi. Według matematyków z Princeton serwis Marka Zuckerberga osiągnął już szczyt możliwości rozwoju i do 2017 r. straci 80 proc. użytkowników. Naukowcy doszli do takiego wniosku, wykorzystując modele rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych i badając losy MySpace.
Trudno uwierzyć w te wyliczenia dotyczące portalu z Palo Alto, jednak dobrze opisują one losy Naszej Klasy. Po osiągnięciu szczytowego zainteresowania użytkownicy zaczęli się wykruszać, choć trzeba przyznać, że pomógł im w tym sam serwis. Firma nie zauważyła, czy też nie chciała zauważyć konkurencji ze strony Facebooka, który choć jeszcze 2010 r. miał w Polsce znacznie mniej użytkowników (ok. 6 mln), to już zdobył większość rynku reklamowego i marketingowego zainteresowanego mediami społecznościowymi.
P jak Planking
Ale także milking, vadering, quidditching, owling i whaling. Planking może nawet kojarzycie. Chodzi o dziwne zdjęcia, które opanowały internet trzy lata temu. Zasada była prosta: trzeba położyć się płasko na brzuchu, ręce ułożyć wzdłuż ciała i usztywnić się. Czyli wyglądać jak deska. Położyć trzeba było się w miejscu publicznym lub miejskiej komunikacji. Im dziwniejsze miejsce, tym lepiej. Wyczyn trzeba uwiecznić na zdjęciu i wrzucić do internetu. Brzmi zabawnie (?), ale kończyło się czasami niestety źle, jak w przypadku 20-letniego Kanadyjczyka, który podczas plankingu na balkonie spadł z siódmego piętra i się zabił.
Po tym jak robienie zdjęć na leżąco się znudziło, zaczęły się kolejne pomysły: zdjęcia podczas oblewania mlekiem, udające duszenie przez Dartha Vadera, latanie na miotle, bycie sową czy wielorybem. W porównaniu z tym zwykłe selfie to nuda, ale być może dlatego na zdjęcia z rąsi moda nie mija od wielu sezonów. Choć też ewoluuje, a na te zmiany, kreując nowe fady, chcą mieć wpływ firmy. Niedawno producent piwa Somersby ogłosił, że teraz nastała era „friendsie”, czyli zdjęć z ręki, ale robionych z przyjaciółmi. Era ta jednak trwa głównie wśród blogerów, z którymi Somersby podpisał kontrakty.
Q jak QR kody
Miały wreszcie połączyć to, co było sztucznie rozdzielone – świat wirtualny i realny. I tak miało się już stać w roku 2010, 2011, 2012, 2013... I choć eksperci przekonują, że małe czarno-białe znaczki, które po zeskanowaniu za pomocą smartfona pozwalają się dowiedzieć więcej o produkcie czy dostać wirtualny prezent, są świetną technologią, to zwykli ludzie jakoś niekoniecznie chcą z niej korzystać. Po pierwszych zachwytach okazało się, że wygodniejsze są aplikacje mobilne oraz technologie takie jak Bluetooth i NFC. Według badania MEC Analytics okazało się, że tylko 15 proc. amerykańskich użytkowników internetu zeskanowało kiedykolwiek kod QR.
Te dwuwymiarowe kody, składające się pozornie z chaotycznie rozrzuconych białych i czarnych powierzchni, nigdy nie miały łatwego życia. Początkowo, w czasach kiedy mobilny internet nie był łatwo dostępny, ich sens był praktycznie zerowy. Wszystko miało zmienić się wraz z mobilną rewolucją i faktycznie – zmieniło się. Kody QR wyszły z niszy, trafiając praktycznie wszędzie – do gazet, na billboardy, opakowania większości produktów, na bilety, przystanki i metki ubrań. I nawet zaliczyły chwilowy zachwyt wśród konsumentów. Ale był on naprawdę krótki.
Być może problemem jest, jak wskazuje Aaron Strout z Marketing Land, że choć kody QR pojawiły się na świecie już w 2009 r., to praktycznie żaden telefon nie ma wgranego ich czytnika. A więc trzeba ściągnąć aplikacje, a potem – co wcale nie jest proste – umiejętnie za pomocą smartfona przeczytać kod. Ale choć o śmierci QR kodów mówi się regularnie, to kolejne firmy i marki wciąż próbują je wykorzystać.
S jak Second Life
Kiedy ten wirtualny świat został udostępniony internautom w 2003 r., wydawało się, że na naszych oczach spełnia się wizja supernowoczesnej przyszłości. Każdy z nas mógł stworzyć swojego awatara i zbudować świat alternatywny do realnego. W SL można było stworzyć i odtworzyć wszystko: prawdziwe miasta, ulice, sklepy, ale także zaszaleć i pośrodku Sahary postawić wieżę Eiffla.
Wraz z rozwojem internetu awatary zaczęło tworzyć całkiem sporo osób, aż wreszcie w 2008 r. było ich ponad 8 mln dla osób z całego świata. Zaczął się prawdziwy szał: w Second Live swoje ambasady zaczęły zakładać kolejne państwa, prestiżowe uczelnie uczyć, nawet realne biznesy miały swoje wirtualne oblicza.
Problem zaczął się w 2009 r., gdy internautów zaczął przejmować FB. Ludzie wybrali serwis łatwiejszy w obsłudze, który był odbiciem więzi z rzeczywistości. Dziś Second Live wciąż funkcjonuje, choć to raczej jest egzystencja – swoje awatary zachowało ledwie 800 tys. osób.
T jak 3D
Kina, filmy, telewizja i telewizory – to miała być technologia, która całkiem zmieni oblicze rozrywki. Takie zresztą zapowiedzi przewijają się od dwóch dekad.
Ale ostatni zryw 3D był naprawdę silny: film Jamesa Camerona „Awatar” zapowiadał pojawienie się nowego kina, podobnie zapewniali producenci telewizorów, którzy w 2009 i 2010 r. prześcigali się w wypuszczaniu kolejnych modeli pozwalających oglądać program w trójwymiarze, zaś największe stacje telewizyjne licytowały się w zapowiedziach uruchomienia kanałów 3D.
Początkowo klienci byli zachwyceni, filmy w tej technice miały świetne wyniki w box office, telewizory też sprzedawały się nieźle. Ale zachwyt szybko minął. Niewypałem były drogie produkcje w 3D: „John Carter”, „Noe: Wybrany przez Boga”, nie mówiąc o polskiej „Bitwie Warszawskiej 1920”. 3D okazało się być pomocne w sprzedaży tylko dobrych filmów, które i bez tej technologii miałyby sporo widzów.
Podobnie nastroje opadły i w świecie telewizji. Już pod koniec 2011 r., jak wynikało z badań samych producentów, aż 75 proc. użytkowników telewizorów 3D stwierdziło, że są nieusatysfakcjonowani z zakupu, a telewidzowie szybko znudzili się kanałami w tej technologii. Spośród 1,5 mln posiadaczy odbiorników 3D w Wielkiej Brytanii jedynie połowa chciała w trójwymiarze obejrzeć transmisje z ostatnich igrzysk olimpijskich, a tylko 5 proc. z nich zainteresowało się świąteczną mową królowej Elżbiety II, adresowaną do obywateli państw Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. W 2013 r. BCC wycofało się więc z tej technologii. Jeszcze wcześniej, bo pod koniec 2012 r., zamknięto sponsorowany przez Panasonica i adresowany na rynek amerykański n3D, zniknął też japoński kanał 3D z usługi SKY PerfecTV! Nieoficjalnie mówi się, że w całych Stanach Zjednoczonych jest co najwyżej 100 tys. widzów telewizji w trójwymiarze.