Jesteśmy przekonani, że dzięki globalnej sieci nasze życie ruszyło z kopyta, a my zyskaliśmy świątynię wolności. Nic bardziej mylnego
Internet jako zjawisko socjologiczne jest rzeczą młodą. Naukowcy podejmują próby jego badania, ale to działanie przypominające operację na żywym, wciąż zmieniającym się organizmie. Dziś w porównaniu z początkami sieci z połowy lat 90. inne jest wszystko – od komputerów zaczynając, poprzez technikę połączenia czy szybkość transmisji, na użytkownikach kończąc.
Nasze życie nabrało olbrzymiego przyspieszenia. Przyswajamy więcej treści: pojawiło się kilkaset programów telewizyjnych, olbrzymia liczba stacji radiowych i do tego nasz główny bohater – internet – z YouTube,em zastępującym telewizję, niezliczoną ilością rozgłośni radiowych i portalami – ogólnymi, specjalistycznymi – oraz rozrośniętą do granic możliwości blogosferą. Możemy śledzić każde wydarzenie na świecie na bieżąco – od wojen czy wielkich wydarzeń sportowych do prywatnych zachowań anonimowych ludzi. Na dobrą sprawę jesteśmy w stanie prowadzić dwa równoległe życia – realne i wirtualne. I to drugie ma wielki wpływ na to pierwsze. Czasem dobry, czasem zły.
Chcemy więcej i szybciej i internet się do tego przyczynia. I paradoksalnie powoduje, że szybciej czasem zamienia się w wolniej.

Lajkowy fetysz

Sieć przejmuje wiele zachowań społecznych, które do tej pory rozgrywały się w realnym świecie. Teraz w niej, zamiast wychodzić na ulicę, możemy wyrazić sprzeciw wobec polityki rządu, działania policji, sądu czy prokuratury albo niewydolnej służby zdrowia. Możemy założyć stronę temu poświęconą, grupę na Facebooku, możemy zamieszczać komentarze pod interesującymi nas artykułami, dzielić się spostrzeżeniami i niezadowoleniem. Możemy wszystko – i robimy to. A większość z nas, po zadeklarowaniu „lubię” lub „nie lubię”, uważa, że ma sprawę z głowy. Tyle że od kliknięcia do rozwiązania problemu daleka droga. – Takie zachowanie fachowo nazywamy slaktywizmem – mówi dr Krzysztof Krejtz z Wydziału Psychologii Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. – To forma zaangażowania, która nie wymaga żadnego zaangażowania. Wystarczy, że kliknę lajk w serwisie społecznościowym i psychologicznie jestem rozgrzeszony. Już się zaangażowałem, bo wyraziłem poparcie, podczas gdy tak naprawdę niewiele zrobiłem – wyjaśnia.
Slaktywizm jest dobrym usprawiedliwieniem – nie bójmy się tego powiedzieć – naszego lenistwa. Bo realne zaangażowanie się w jakąś sprawę wymaga wyrwania się z rutyny, przełamania codziennych schematów. Wiąże się w końcu z niebezpieczeństwem stanięcia twarzą w twarz z problemem. W sieci robić tego nie musimy. Zresztą jako społeczeństwo nie jesteśmy przesadnie skłonni do wychodzenia na ulicę, może poza konkretnymi, zorganizowanymi grupami, jak górnicy, pielęgniarki czy nauczyciele, którzy w obronie swoich interesów od czasu do czasu manifestują na ulicach Warszawy. Mimo niezadowolenia z sytuacji w kraju cenimy sobie własny komfort i wygodę, zostawiając ewentualne protesty innym. Zanim więc się przełamiemy i zdecydujemy się zaangażować w realnym świecie, upływa dużo więcej czasu niż do tej pory. I internet zamiast przyspieszać – opóźnia nasze działania.
– Z logicznego punktu widzenia oczywiście można tak powiedzieć – mówi dr Krejtz. – Ale życie jest trochę bardziej skomplikowane. Nawet jeśli zachowujemy się leniwie, klikamy te lajki, to są one małymi kroplami, które drążą w nas poczucie świadomości społecznej, świadomości tego, że różne ważne rzeczy się dzieją. W którymś momencie tych kropli nazbiera się tak wiele, że jeśli będzie poważniejsza sprawa nas dotykająca, to zaangażujemy się bardziej. Wydaje mi się więc, że długofalowo internet czy nawet slaktywizm nie będą działać demoralizująco. Raczej mobilizująco, właśnie poprzez zwiększanie świadomości różnych rzeczy społecznych, które się dzieją – wyjaśnia.
Czy to się komuś podoba, czy nie, internet traktujemy jako narzędzie zbliżające ludzi i mobilizujące społeczeństwo. Czy jednak w ten sposób nie przypisujemy mu funkcji, do których pełnienia nie jest stworzony?
Jak prowokacyjnie pisze w książce „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie” Ha-Joon Chang, koreański ekonomista, profesor Narodowego Uniwersytetu w Seulu i wykładowca ekonomii rozwoju na Uniwersytecie Cambridge, w porównaniu ze zmianami, jakie przyniosła ze sobą pralka (i reszta artykułów gospodarstwa domowego), wpływ internetu – choć wielu twierdzi, że całkowicie zmienił on świat – nie był aż tak fundamentalny. Jego zdaniem sieć oczywiście zmieniła sposób, w jaki spędzamy czas po pracy, pomaga w wyszukiwaniu użytecznych informacji o cenach różnych produktów czy opinii o miejscu, w którym zamierzamy spędzić wakacje. Jednak to niewiele w porównaniu ze społeczną zmianą po upowszechnieniu się pralek, które umożliwiły o wiele większej liczbie kobiet wejście na rynek pracy.
– Przede wszystkim nie jest tak, że internet zbawia świat. Ale też nie nazwałbym go medium przecenionym – mówi dr Marek Troszyński, socjolog z Collegium Civitas. – Przede wszystkim trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że to jest medium, a nie nowy świat ani nowy sposób pojmowania rzeczywistości, sposób życia czy cokolwiek takiego. Medium, narzędzie komunikacji. A co przy tym ważne i o czym nie można zapominać, jest to oczywiście medium komercyjne – wyjaśnia. Jego zdaniem sieć zmieniła i wciąż zmienia nasz świat właśnie w dziedzinie komunikacji. – Ludzie dalej są ludźmi, dalej mają potrzebę życia z innymi, gromadzenia się w społeczności, ale mają zupełnie inne możliwości porozumiewania się i to wykorzystują – mówi dr Troszyński.
– Zmiana formy komunikacji potrafi bardzo skutecznie zmienić zarówno tkankę społeczną, jak i pojedynczych ludzi – dodaje dr Krzysztof Krejtz. – Takie przykłady znamy z historii, np. technologie komunikacyjne zmieniały sposoby prowadzenia wojen. Ale dla nas ważne teraz jest to, że możemy szybko się porozumieć nie tylko z jedną, ale z wieloma osobami. Taki komunikat ma zupełnie inną siłę oddziaływania. Jeśli słyszymy opinię od kilkunastu czy kilkudziesięciu osób w portalu społecznościowym, to znacznie łatwiej jest nam się do tego przekonać – wyjaśnia.

Kultura narcyzmu

Co takiego jest w serwisach społecznościowych, że mimo iż są awatarem realnych więzi społecznych, cieszą się tak wielkim powodzeniem? Przecież na dobrą sprawę powinniśmy na nie patrzeć jak na miejsce, w którym każdy człowiek jest traktowany jak ktoś, na kim można zarobić. – Nadmierna potrzeba bycia dostrzeganym, zauważanym czy komplementowanym stanowi cechę nie tylko narcystycznie zaburzonej jednostki, lecz także kultury narcyzmu, która promuje widoczność, ekspozycję i sukces. Tutaj należy upatrywać przyczyny ogromnej popularności serwisów społecznościowych – mówi dr Magdalena Szpunar z Wydziału Humanistycznego Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.
Jak zauważa, miejsca takie jak FB nie są oderwane od reguł i zasad, które obowiązują w realnym życiu. Jako przykład przytacza badania brytyjskiego antropologa Robina Dunbara, który wskazywał na ograniczenie liczby osób, z którymi można utrzymać stabilne stosunki społeczne. Zwrócił on uwagę, iż objętość kory nowej, czyli części mózgu odpowiadającej za świadome myślenie i język, pozwala operować jedynie 150 aktywnymi znajomościami. Jego analizy pokazują, że także w środowisku online liczba 150 jest obowiązująca. Można bowiem mieć 1500 znajomych na profilu, jednakże kontakty ograniczają się do wybranych 150.
Oczywiście nie jest tak, iż funkcjonujemy wyłącznie w obrębie owej 150-osobowej grupy. Dunbar wskazuje, iż pojawiają się w naszym życiu liczne inne relacje, jednakże przypominają one raczej grupy zadaniowe, związane z jakimś konkretnym celem do wykonania. Internet miał też być w założeniu ostoją wolności. Teraz wiemy, że to złudzenie. – Mit sieci jako obszaru wolności to internet sprzed 20 lat. Korzystały z niego wówczas bardzo wąskie grupy ludzi, przynależące do specyficznej kultury, związane z zaawansowanymi technologiami i wykazujące się niechęcią do wszelkich form władzy – mówi dr Marek Troszyński.
– Ci ludzie wytworzyli w obrębie tego środowiska wiele norm wewnętrznych, np. coś dzisiaj zupełnie zapomnianego jak netykieta. Każdy, kto zapisywał się do jakiejś grupy dyskusyjnej, dostawał e-mail z instrukcją, jak się zachowywać. Kto złamał netykietę, natychmiast był wykreślany. To był inny świat i tamten internet był rzeczywiście oazą wolności. Ale wolności ograniczonej regułami, które były stworzone przez tych ludzi – dodaje naukowiec.
Jego zdaniem dzisiaj sieć tak nie wygląda, bo obecnie stała się powszechna. A w związku z tym, że internauci są różni i jest ich tak dużo, to nie przestrzegają reguł, bo część z nich po prostu o nich nie wie, a część nie widzi takiej potrzeby.
Poza tym ze względu na brak biegłości technologicznej użytkownicy sieci nie uświadamiają sobie zagrożeń i możliwości zawłaszczania ich prywatności. A każde nasze wejście na jakąkolwiek stronę jest śledzone i zapamiętywane, tak by marketingowcy mogli dopasować odpowiednią reklamę. Co więcej, afera ujawniona przez Edwarda Snowdena pokazała, że państwa (w tym przypadku USA) mogą monitorować każdą aktywność internautów. – Jednak mimo to cały czas funkcjonuje przeświadczenie, że jest to mityczna ziemia wolności, gdzie wszystko można – mówi Troszyński.

Potęga pieniądza

– Nie oszukujmy się. W internecie chodzi przede wszystkim o zyski – dodaje dr Magdalena Szpunar. – Twórcy Google’a otwarcie deklarują, iż ich celem nie było stworzenie narzędzia wyszukującego, ale przede wszystkim porządkującego światowe zasoby informacyjne. Okazuje się więc, że Google co prawda porządkuje internet, ale prezentując informacje, kieruje się własnym interesem, wobec którego potrzeby internautów stają się wtórne. W 2006 r. dochód Google’a z reklam wyniósł ok. 10,5 mld dol. Skoro zatem zysk generują płatne wyniki wyszukiwania, firmy nie mają interesu w tym, by rzetelnie porządkować zawartość sieci – wyjaśnia.
Jej zdaniem użytkownik internetu zaczyna przypominać „anonimową końcówkę procesu komunikowania” znaną z modelu działania mediów masowych. A przecież w założeniu sieć miała funkcjonować inaczej. Miała stanowić przeciwwagę dla mediów redukujących do minimum aktywność odbiorcy. – Funkcjonowanie wyszukiwarek stanowi doskonały przykład na to, jak bardzo technologia wolności stanowi jedynie iluzję wyboru. Ten, jeśli w ogóle istnieje, ograniczony został do skończonej oferty, przygotowanej pod kątem marketingowym – dodaje dr Magdalena Szpunar.
A co w takim razie z dostępem do wiedzy? Według badań CBOS polski internauta spędza w sieci przeciętnie 11 godzin tygodniowo i gros tego czasu wykorzystuje na zdobywanie interesujących go informacji. Tylko czy niemal nieograniczony dostęp do wiedzy czyni nas mądrzejszymi? – Żartobliwie można powiedzieć, że w tej chwili dżentelmeni już o faktach nie dyskutują. Tak jak można było kilkanaście lat temu na jakimś spotkaniu kłócić się, jak wysoki jest Everest albo kto był 13. prezydentem USA, to dzisiaj nie ma to sensu – komentuje dr Troszyński. – Natychmiast ktoś weźmie smartfon, otworzy Wikipedię i poda odpowiedź. Erudycja, duża znajomość faktów przestały być czymś niespotykanym.
Jego zdaniem to poważny problem dla modelu polskiej szkoły. Bo choć ta cały czas się zmienia, to jednak wciąż jest oparta na modelu odwołującym się do faktów. Tymczasem my dziś mamy je wszystkie w smartfonie.

Zerwane więzi

Zdaniem Krzysztofa Krejtza internet zmienia nasze życie w dość łagodny sposób, dając nam łatwe do wykorzystania narzędzia do wykonywania rzeczy, które i tak tradycyjnie robimy. – Szukamy np. adresu w obcym mieście. Teraz najczęściej nie pytamy już innych osób, jak gdzieś trafić, tylko wyciągamy smartfon, odpalamy mapę i idziemy wpatrzeni w telefon. Nie potrzebujemy już tak często drugiej osoby do tego, żeby coś wykonać – mówi. – Czy to dobrze, czy źle? Tego nikt nie wie. Po prostu inaczej. Są naukowcy, którzy uważają, że to zmiana na lepsze, bo możemy coś zrobić szybciej i jesteśmy bardziej efektywni, możemy pracować z dowolnego miejsca. Ale są też tacy, którzy powiedzą, że to źle, bo jeśli możemy pracować z dowolnego miejsca, to znaczy, że zacierają się nam granice między pracą a czasem wolnym. A jeśli nie pytamy ludzi, jak trafić pod jakiś adres, to zamykamy się w bańce prywatności i brakuje nam kontaktu z drugą osobą.
Jego zdaniem każdy powinien zadać sobie pytanie, jak takie możliwości wykorzystuje. Bo jeśli wsiąknie tylko w narzędzia internetowe, to dość łatwo może zapomnieć o innym człowieku. Ale jeśli wykorzysta je w sposób sensowny, to będzie lepiej zarządzać własnym czasem, silniej i mocniej kontaktować się z osobami, z którymi chce się kontaktować.
– I to jest taka rzecz, której ciągle się uczymy, bo internet cały czas się zmienia. Co chwilę dostajemy nowe narzędzia, pojawiają się nowe funkcje, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni. Rzucamy się na to jak nowicjusze, zapominając, że można zrobić jakieś rzeczy inaczej. Ale widzę, że uczymy się tego używać z głową. Wydawało nam się przecież, że przestaniemy czytać, że przez internet przestaniemy rozumieć cokolwiek, ale tak się nie stało. Ludzie po chwilowym zachłyśnięciu wracają do papieru, do książek – dodaje naukowiec.
Jak mówi, prostych odpowiedzi nie ma, ale dlatego też jest to fascynujące. I zwraca uwagę na to, że od czasu do czasu powinniśmy wyłączyć smartfon, odciąć się od internetu i skoncentrować tylko na tym, co dzieje się tu i teraz.