Blockchain. Nic dziś bardziej nie rozpala umysłów niż technologia stojąca za bitcoinem
Magazyn DGP z 8 grudnia 2017 r. / DGP
Myślę, że już czas, byśmy zbudowali swój blockchain – mówi Szef do Dilberta. – Czy on w ogóle wie, o czym mówi, czy zobaczył to w jakiejś reklamie w miesięczniku dla handlowców? – myśli Dilbert. A głośno pyta: – A w jakim kolorze chciałby pan tego blockchaina? – Myślę, że te fiołkowe mają najwięcej RAM – odpowiada Szef.
Tę obrazkową historyjkę Scott Adams musiał ułożyć ładnych parę lat temu, skoro w branży nowych technologii stała się już kanoniczna. Znalazła się nawet w wydanej półtora roku temu książce Dona Tapscotta, niestrudzonego entuzjasty cyfrowej zmiany, który już w tytule obwieścił nadejście nowego porządku. „Rewolucja blockchain. O tym, jak technologia bitcoina zmienia pieniądze, biznes i cały świat” – skromnie obwieszczała okładka w maju 2016 r. Tapscott idealnie wpisał się w trend, który zaczął się rok wcześniej – wraz z pojawieniem się wielu przedsięwzięć stawiających sobie za cel rozwój i nowe wykorzystanie technologii stojącej za bitcoinem.
Jak na technologię, która ma rozwiązywać ludzkie problemy, strasznie dużo tu gadania o technologii, bardzo mało o ludziach – komentuje amerykański prawnik Nelson M. Rosario. I dodaje: ten szum powinien przycichnąć, to za bardzo przypomina religię
Najpierw, w połowie czerwca 2015 r. Vitalik Butrin stworzył platformę Ethereum, która (wśród wielu innych nowości) dawała każdemu, kto sobie zażyczy, możliwość emisji własnej kryptowaluty. Nim skończyło się lato, na poszukiwanie Świętego Graala innowacji ruszyły banki i rozmaitej maści instytucje technologiczne, które zawiązały projekt R3 (dziś liczy ok. 70 członków), by szukać w nowej technologii nadziei dla przyszłej bankowości. Trzy miesiące później, w grudniu, podobny cel postawiła sobie Fundacja Linux. Jej projekt o kryptonimie Hyperledger w lutym 2016 r. liczył ok. 30 podmiotów, dziś jest ich ponad setka.
Dwa lata i o blockchainie zrobiło się naprawdę głośno.
Romantyczne początki
Tak głośno, że dziś chwilami trudno zebrać myśli. Wraz z astronomicznymi zwyżkami wartości bitcoina (jest wart niemal 12 tys. dol.), przy coraz to nowych ostrzeżeniach przed rosnącą bańką spekulacyjną, nadzieje pokładane w blockchainie nie gasną. Technologia DLT – rozproszonej księgi głównej (Distributed Ledger Technology) – staje się hasłem wytrychem do nowej, świetlanej rzeczywistości. Ale w tym zgiełku robi się też coraz bardziej schizofrenicznie: ci, którzy nie rozumieją kryptowalut, dla świętego spokoju i ku poprawie własnego wizerunku zawsze powiedzą dwa czy trzy ciepłe słowa o blockchainie, z kolei gorliwi krzewiciele cyfrowych walut twierdzą, że całe to gadanie o DLT weźmie za chwilę w łeb, bo wszystko, w czym do tej pory ta technologia miała szanse się sprawdzić, to właśnie obrót nowym pieniądzem. Ci drudzy mają trochę racji, bo nowatorskie zastosowania blockchaina poza branżą kryptowalut są wciąż na etapie eksperymentu.
Ale by naprawdę pośmiać się z obrazkowego żartu z Dilbertem w roli głównej, pojąć, skąd ten szał i o co ten spór, trzeba najpierw zrozumieć przedmiot samej dyskusji. Z tym zaś jest krucho. Z marcowego badania przeprowadzonego w 11 krajach na zlecenie HSBC i opisanego w raporcie „Zaufanie do technologii” wynika, że 59 proc. respondentów nigdy nie słyszało pojęcia blockchain. A ci, którzy słyszeli, w 80 proc. przypadków nie zrozumieli, o co chodzi. I to nawet, jeśli instynktownie czuli, że kolor fiołkowy nie ma tu żadnego znaczenia.
Czym jest więc blockchain? W dużym uproszczeniu – systemem obrachunkowym kryptowaluty bitcoin. A uogólniając: rozproszoną księgą główną, błyskawicznie uaktualnianą, trudną do podrobienia, odporną na ataki hakerskie. Nie sposób go ukraść, bo jest zapisany w wielu węzłach sieci, na wielu komputerach. Trudno go też podrobić, bo powstaje z użyciem zaawansowanych technologii kryptograficznych – dopisanie do niego nowego kawałka (tzw. bloku) wymaga precyzyjnego dopasowania do poprzednich, wszelkie wsteczne manipulacje są bardzo utrudnione. Nikt go nie ma, za to każdy może sobie go ściągnąć na twardy dysk. Uaktualnia się w ułamkach sekundy, jest otwarty i przejrzysty, ale pozwala na zachowanie anonimowości. Bywa określany mianem najbardziej transparentnego i w pełni zautomatyzowanego systemu księgowego w dziejach.
Ale to wszystko byłoby niczym, gdyby nie kwestia wiarygodności. Ta zaś rozwiązana została w sposób następujący: skoro nie wszyscy uczestnicy sieci mają czyste intencje, należy zapisać w jej technologicznym kręgosłupie taki mechanizm, który będzie premiował zachowania fair. Stąd fenomen kopaczy, ludzi, którzy przeznaczyli na rzecz funkcjonowania sieci najwięcej wysiłku, dedykując jej moce obliczeniowe swoich komputerów. Ci zarabiają bitcoiny niejako z automatu. Bo to automat, a więc ich pecet, ma rozwiązać kryptograficzny rebus, który jest konieczny do dopisania kolejnego bloku. Ta operacja to proof of work, a ten, który zrobi to najskuteczniej, wygrywa i dostaje monetę. A ponieważ zadanie proste nie jest, a sieć coraz większa – przedsięwzięcie przestało być grą dla paru kolesi z laptopami. Dziś kopanie bitcoinów wymaga wielkiej mocy obliczeniowej i mnóstwa energii elektrycznej. Romantyczne początki odeszły do przeszłości.
Dwie pizze, bez reszty
A były zaiste barwne. Skądinąd to dzięki blockchainowi można określić początek nowej waluty z idealną dokładnością. Punktem zero jest tutaj 22 maja 2010 r., dzień, w którym niejaki Laszlo Hanyecz z Jacksonville na Florydzie zdołał przekonać kogoś, by za 10 tys. bitcoinów sprzedał mu dwie pizze z restauracji Papa John's. Cena jednego bitcoina opiewała wówczas na 0,003 centa, a Laszlo był jednym z pierwszych kopaczy. Dziś za te same 10 tys. bitcoinów kupiłby znacznie więcej niż dwa placki – gdy w 2013 r. tę historię opisywał „New York Times”, artykuł zaczynał się od zdania: „Oto historia pizzy za 6 mln dolarów”. Dziś byłoby jeszcze bardziej porywająco, bo przy obecnym kursie ta sama pizza kosztowałaby już nie 6, a ponad 150 mln dol. Co się zaś tyczy Laszlo, to ponoć nie żałuje. Jak na tamte czasy, zrobił dobry interes: wcisnął komuś niewiele warte bitcoiny i przynajmniej się najadł. „Kopać” kryptowalutę przestał, gdy reszta zdobytego cyfrowego bogactwa osiągnęła zawrotną – jak mu się podówczas wydawało – cenę 1 dol. za jednostkę. Sprzedał pozostałe 4 tys. bitcoinów i kupił sobie nowy komputer. Powiedział „New York Times”, że wyszedł na swoje.
Ta nieco krotochwilna historyjka dobrze oddaje klimat niedowierzania, który latami otaczał bitcoina. Najpierw nową walutę postrzegano jako ciekawostkę. Potem – gdy w 2013 r. pękła pierwsza bańka – jako przedmiot mrocznych praktyk spekulacyjnych. Nieustająco zaś – jako narzędzie umożliwiające zakupy w darknecie, ciemnej sieci (np. na zamkniętym już portalu SilkRoad). W ustach laików to zarzut wiecznie żywy. Pytanie o darknet i narkotyki skierowane do ekspertów tonem naburmuszonej pretensji stały się rytualną częścią sesji pytań podczas większości seminariów, debat i wykładów. Ale z czasem prelegenci, którym z początku opadały ręce, nauczyli się odpowiadać. „A pani nie przeszkadza, że większość transakcji czarnorynkowych rozliczana jest w dolarze amerykańskim?” – usłyszała w odpowiedzi dziennikarka, gdy w maju tego roku, zawitawszy na krakowskie spotkanie największej kobiecej grupy technologicznej w Polsce „Women in Technology”, znowu zadała pytanie o bitcoina i darknet.
A jednak zmiana klimatu wokół DLT, choć relatywnie nowa, jest faktem od ponad dwóch lat, gdy w biznes weszli nowi gracze. Hasło „weszli” wymaga doprecyzowania. W końcu za bitcoinem nie stała żadna firma, a o Sathosim Nakamoto, legendarnym twórcy technologii blockchain, nic nie wiadomo: ani ile ma lat, ani gdzie mieszka, ani jakiej jest płci, ani czy w ogóle istnieje. Sam Blockchain jest otwartą technologią (nikt nie ma na nią patentu), każdy może go skopiować i zbudować własny. Nowy, lepszy, z inaczej pomyślaną walutą albo i bez niej, o ile ma tylko pomysł do czego takie rozwiązanie mogłoby się przydać. Wejście oznacza tutaj udoskonalenie tego, co zastane, i dopisanie nowych funkcjonalności.
Własna waluta
I tak się też stało w 2015 r., gdy na rynku pojawiła się platforma programistyczna Ethereum, przedsięwzięcie 20-letniego Vitalika Butrina, wychudzonego blondyna z twarzą dziecka, urodzonego w Rosji, wychowanego w Kanadzie, bez doświadczenia w biznesie i bez dyplomu wyższej uczelni (gdyż tę, wzorem wszystkich geniuszy, porzucił). – O ile blockchain dla bitcoina był jedynie kalkulatorem zliczającym poszczególne monety, o tyle blockchain dla Ethereum to komputer, który można programować, tworząc na nim własne waluty i smart kontrakty – mówi Maciej Ołpiński, założyciel i pomysłodawca Userfeeds, jednego z ciekawszych polskich start-upów wykorzystujących technologię DLT.
By zrozumieć, jak działa Ethereum, warto posłużyć się przykładem Golema – start-upu z polskim rodowodem. Jego twórcy – paru koderów i ekonomistów – obserwując rosnący popyt na moc obliczeniową, postanowili opracować technologię, która pozwoli na jej sprzedaż i zakup w sieci rozproszonej. Co to oznacza? Andrzej Regulski, jeden z założycieli Golema, wyjaśnia to na przykładzie: – Załóżmy, że jesteś grafikiem i masz do wyrenderowania mały filmik, kilkanaście sekund, 60 klatek na sekundę. Możesz oczywiście liczyć na swoim komputerze, co w najgorszym wypadku zajmie wiele godzin, a w najlepszym, jeśli jesteś w posiadaniu bardzo mocnej maszyny, kilkanaście minut. Możesz też zdecydować się na cloud computing (obliczenia w chmurze), ale na razie to bardzo drogie przedsięwzięcie. My chcemy, żebyś dzięki Golemowi mógł to wszystko policzyć w kilkanaście sekund i w dodatku bardzo tanio.
Golem rozbije zadanie na wiele pomniejszych i roześle do poszczególnych węzłów sieci. Tam każda klatka filmu zostanie policzona, zrenderowana i odesłana do nadawcy, a następnie sklejona w całość. Skąd węzły sieci? Z dobrowolnie zgłaszających się uczestników, którzy za udostępnienie mocy obliczeniowych swoich komputerów otrzymają wynagrodzenie. Trochę jak kopacze w bitcoinie, trochę jak użytkownicy każdej innej istniejącej wcześniej sieci peer-to-peer (P2P). Gdzie tu blockchain? Otóż Golem, inicjując swoją działalność, założył na platformie Ethereum smart kontrakt i wypuścił własną walutę Golem Network Token (GNT), przedstawiając przy tym założenia swojego przedsięwzięcia. Spodobało się tak bardzo, że 11 listopada 2016 r. tuż po starcie sprzedaży nowej waluty, twórcy zarobili 820 tys. etherów. Gdyby całość sprzedali po ówczesnym kursie, zyskaliby 8,6 mln dol., po dzisiejszym – pół miliarda.
Ale to nie wszystko. Docelowo GNT posłuży do rozliczania transakcji między użytkownikami całej sieci. Ci, którzy udostępniają moc obliczeniową, zyskają swoje wynagrodzenie w tokenach, które będą mogli następnie sprzedać. – Teoretycznie moglibyśmy rozliczać te transakcje w dolarze lub euro, korzystając na przykład z usług Visy albo PayPala – mówi Andrzej Regulski. – Ale przy milionach mikrotransakcji, które będą zachodziły w sieci Golema, narzut ze strony pośredników byłby tak duży, że pozbawiłby sensu całe przedsięwzięcie.
Przykład Golema idealnie ilustruje korzyści płynące z nowej technologii. Blockchain nie tylko pozwala zrezygnować z pośrednictwa firm rozliczeniowych, ale też – w przypadku platformy Ethereum – umożliwia pozyskiwanie środków na nowe inwestycje przez emisję własnej waluty. Jej koncepcja uzależniona jest od potrzeb emitenta. Ten może dążyć do sytuacji, w której stanie się możliwie najszerzej stosowanym środkiem płatniczym, albo zawęzić jej użycie do jednej funkcjonalności – tak jak w przypadku Golema. Ale czy to dalej waluta? Niektórzy twierdzą, że nie, stąd kompromisowe pojęcie token.
Ale kwestie leksykalne są tutaj drugorzędne. Problem tkwi w tym, że wdrażanie nowej technologii nie było pozbawione wstrząsów – i to sporych. Smart kontrakty, specjalne programy doklejone do Ethereum, okazały się podatne na ataki hakerskie. O ile sam blockchain wykazuje godną podziwu odporność, o tyle ten specyficzny rodzaj programów – wykonujących m.in. automatyczne płatności wynikające z ustaleń stron – udziałowców kontraktu – ma błędy w kodzie. I tak w czerwcu 2016 r. The DAO – autonomiczny fundusz venture capital, którego rewolucyjną cechą miał być brak rady nadzorczej i struktury kierowniczej, w całości oparty na smart kontraktach – stracił prawie jedną trzecią z alokowanych na nim funduszy. Poszły na konto nieuprawnionego użytkownika Ethereum. Niewiele jednak zdążył z nimi zrobić. Były zablokowane przez 28 dni na mocy kontraktu, a więc de facto nie do ruszenia. Ostatecznie zostały zwrócone do funduszy DAO, a skutki ataku zniwelowano, choć nie bez kosztów dla samego Ethereum. Cofnięcie operacji wymagało „zgody” większości węzłów współtworzących blockchain Ethereum i wykonania operacji fork polegającej na rozwidleniu łańcucha bloków. Ten, który zawierał błędną transakcję, został zdublowany takim, który sytuację naprawiał, i to do niego miały się dopisywać następne.
Większość użytkowników poszła na takie rozwiązanie, ale nie wszyscy. Niektórzy nie uznali działania naprawczego i pozostali przy dawnym łańcuchu. Z jednej księgi głównej zrobiły się dwie, a tym samym – równolegle zaczęły funkcjonować dwa blockchainy: Ethereum oraz Ethereum Classic. Ale by zrozumieć, kto tu jest wygrany, wystarczy spojrzeć na notowania. Wartość blockchainu Ethereum, za którym opowiedziało się 85 proc. kopaczy, przekracza dziś 424 dol. za monetę, podczas gdy Ethereum Classic to niewiele ponad 29 dol.
To przypomina religię
Tamten atak, skądinąd nie ostatni w historii Ethereum, poza oczywistymi kłopotami ze smart kontraktami wykazał jedno: mamy do czynienia z wielkimi pieniędzmi i niedojrzałą technologią. Badanie rzeczywistych możliwości i ograniczeń całego interesu potrwa i będzie kosztowało, bo ryzyko wcale nie schładza nastrojów. Według danych podawanych przez firmę Quantstamp rozwijającą zabezpieczenia dla smart kontraktów liczba tychże skoczyła z 0,5 mln w czerwcu 2017 r. do ponad 2 mln w październiku. Strach przed potencjalnymi stratami jakoś nie działa, co widać także po rosnących obrotach dziennych kryptowalut. W przypadku polskich giełd to wzrost o 1450 proc. w skali roku.
Prof. Krzysztof Piech, ekonomista z Uczelni Łazarskiego i szef zespołu doradców społecznych ds. blockchain i kryptowalut przy Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji, tłumaczy rzecz następująco: – Branżę cechuje w tej chwili wyjątkowa dynamika i presja ze strony rynku, toteż jeśli ktoś ma pomysł na innowacyjny biznes, to nie będzie czekał. Emisja własnej waluty i crowdfunding okazują się relatywnie prostymi narzędziami pozyskania funduszy, nieporównywalnie szybszymi od wielomiesięcznego kwestowania po funduszach venture capital. Konkurencja nie śpi, więc nic dziwnego, że ludzie chcą działać szybko. I z mojego punktu widzenia należałoby robić wszystko, by im takie działanie ułatwić.
To ostatnie jest nieco gorzkim komentarzem pod adresem Komisji Nadzoru Finansowego. Jeden z najnowszych komunikatów ostrzegał przed inwestycjami w ICO, czyli właśnie crowdfunding w drodze wypuszczenia własnej kryptowaluty. Skrótowiec pochodzący od angielskiego Initial Coin Offering sugestywnie nawiązuje do giełdowego IPO (Initial Public Offering), ale w odróżnieniu od ofert giełdowych funkcjonuje w niedoregulowanej przestrzeni prawnej. Toteż KNF ostrzega potencjalnych inwestorów przed stratami, wpisując się zarazem w szerszy trend. Podobne komunikaty pojawiły się ze strony regulatorów amerykańskich i europejskich. Ale polska branża blockchainowo-kryptowalutowa odczytuje je głównie jako wyraz niechęci, potwierdzenie przesłania „strzeżcie się cyfrowych monet”, które KNF wystosował parę miesięcy wcześniej, w lipcu.
– Polska ma doskonałych deweloperów i na arenie międzynarodowej była do tej pory bardzo istotnym graczem – mówi Piech. – Ale dystans władz wobec kryptowalut odbije się nam czkawką. Możemy się oszukiwać, tak jak to zrobił NBP, że jesteśmy otwarci na technologię blockchain i tylko tokenom nie ufamy, ale to nie ma większego sensu. Ta branża rozwija się dzięki kryptowalutom, z nich wyrosła i de facto jest to to samo środowisko. Ci, którzy rozwijają technologię blockchain, w większości wypadków chcą też zarabiać na kryptowalutach. Dla nich atrakcyjniejsza może się okazać Ukraina, a nawet Białoruś. Polska przestaje mieć cokolwiek do zaoferowania poza wykształconymi specjalistami, a tych odebrać będzie najłatwiej.
Zdaniem niektórych proces odpływu już się zaczął, a być może nawet nigdy nie przyhamował. Wspomniany wyżej Golem Project funkcjonuje na arenie międzynarodowej jako firma szwajcarska i tam został zarejestrowany. – Jak pan myśli, ilu Szwajcarów zatrudnia Golem? – ironizuje Tomasz Kurowski, analityk branży fin-tech i członek zespołu kierowanego przez prof. Piecha. – Żadnego. Ale po co im się mierzyć z polską podejrzliwością? Łatwiej rozwijać ten biznes w kraju, który otwarcie stawia na innowacje z zakresu kryptowalut, a dla nikogo nie jest tajemnicą, że Szwajcaria przejawia takie aspiracje.
Brak polskiej plakietki na blockchainowych projektach to niejedyny punkt w lokalnej księdze życzeń i zażaleń. Polska administracja nie interesuje się kryptowalutami. W przeciwieństwie do Gruzji, Hondurasu, Szwecji i Emiratów Arabskich eksperymentujących w obszarze ksiąg wieczystych i szeroko pojętych usprawnień w obrocie nieruchomościami czy Estonii, rozbudowującej swoje e-państwo także z użyciem technologii DLT, panuje u nas cisza i spokój. Trochę lepiej mają się przedsięwzięcia prywatne. W październiku Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych ogłosił, że rozpoczyna projekt badawczy, który sprawdzi możliwość zastosowania technologii blockchain do głosowania na walnych zgromadzeniach. W stronę DLT popatruje także Związek Banków Polskich, co skądinąd zrozumiałe, akurat w tej branży skorzystanie z doświadczeń bitcoina i Ethereum może przynieść oszczędności, choćby w drodze zautomatyzowania procesów, które dzisiaj realizuje Krajowa Izba Rozliczeniowa.
Zresztą prywatne, zamknięte sieci blockchainowe faktycznie mogą okazać się przyszłościowym rozwiązaniem. W dodatku wolnym od kłopotów, z którymi zmagają się publicznie dostępne i jawne księgi główne największych kryptowalut. W sieci zamkniętej, bezpieczniejszej, nie trzeba bawić się w tak zaawansowaną kryptografię, jak to się dzieje w sieciach otwartych, uwiarygodnienie nie musi opierać się na energo- i czasochłonnych rozwiązaniach w rodzaju proof of work, wszystko może być szybsze i oszczędniejsze.
Nic więc dziwnego, że biznes zakochał się w blockchainie do poziomu obsesji, choć chwilami ta miłość wygląda na nieco przegadaną. – Na każdej konferencji finansowej, na której jestem, co druga prezentacja porusza temat blockchaina, ale gdy zapytać o szczegóły rozwiązań, zapada cisza – mówi Tomasz Kurowski. – Wygląda na to, że w niektórych wypadkach to czysty PR i poprawianie wyceny swoich akcji przez puste nierzadko deklaracje o zainteresowaniu DLT.
Ale i tam, gdzie prace naprawdę się toczą, rzeczywistość może zweryfikować oczekiwania. Wielkie sieci handlowe wierzą, że blockchain dokumentujący łańcuch dostaw pomoże identyfikować i eliminować partie skażonej lub zatrutej żywności. Ale tak wcale być nie musi. Choć to technologia, o której czasem mówi się, że nie potrzebuje zaufanych pośredników, bo zachowań fair pilnują tu algorytmy – jej moce są ograniczone. Została zaprojektowana do obrotu wartościami cyfrowymi i w tej roli sprawdza się najlepiej. Miała sprawić, by żaden bitcoin nie został wydany dwa razy, i to się udało. Ale gdy zaczniemy jej używać w obrocie towarami fizycznymi, pojawią się te same ograniczenia co zawsze. Ktoś będzie musiał wprowadzić dane, a te mogą się okazać fałszywe lub błędne. Taki scenariusz doczekał się już nawet swojej branżowej etykietki: śmieci wpadły, śmieci wylecą.
Na razie jednak wszyscy liczą na blockchainowy cud. Liczą, choć widzą i rosnącą kryptowalutową bańkę, i kłopoty z nowymi zastosowaniami DLT. „Jak na technologię, która ma rozwiązywać ludzkie problemy, strasznie dużo tu gadania o technologii, bardzo mało o ludziach” – komentuje ten zgiełk amerykański prawnik Nelson M. Rosario w serii 30 złośliwych i dowcipnych tweetów. „Przyszłość, w której każdy biznes ma swój własny token, to koszmarna wizja”, „Blockchainy nie budują alternatywnego systemu, uzupełniają obecnie istniejący”, „Poza bitcoinem nikt nie udowodnił długofalowego zastosowania technologii rozproszonych”, „Milion blockchainów do wszystkiego to tak samo zły pomysł, jak punkty lojalnościowe w każdym biznesie. Błagam. Nie”, „Naprawdę powinno wam zależeć na regulacjach” – to niektóre z pozostałych. I jeden, szczególnie dobry jako puenta: „Tak przy okazji, ten szum powinien przycichnąć, to za bardzo przypomina religię”.