Czy ktoś zliczy, ile programów wspierania Polaków w zdobywaniu własnego mieszkania mieliśmy w ostatnich dwudziestu latach (no, może trochę mniej niż dwudziestu, bo na początku transformacji były inne problemy niż mieszkaniowe)?
Mieliśmy już ulgi budowlane – duże i małe, kasy oszczędnościowe – mieszkaniowe i budowlane (tych drugich zresztą tak naprawdę nie było, bo minister finansów – wówczas był nim Leszek Balcerowicz – po prostu je zbojkotował i nie wydał rozporządzeń do uchwalonej przez Sejm ustawy), towarzystwa budownictwa społecznego czy wreszcie Rodzinę na Swoim. Teraz będziemy mieć Mieszkanie dla Młodych, a do tego mieszkania wynajmowane od Banku Gospodarstwa Krajowego.
Pomysłów było wiele, efekty – średnie. Powód jest prosty: pustki w budżetowej kasie, które powodują, że zamykane jest każde rozwiązanie, co do którego pojawia się realna szansa (z punktu widzenia ministra finansów – ryzyko), że stanie się masowe. Tymczasem tylko wówczas, gdy z jakiegoś rozwiązania zechcą skorzystać setki tysięcy ludzi, można by mówić o tym, że faktycznie wspomaga ono mieszkalnictwo. Pierwszy z brzegu przykład z zagranicy: Barack Obama może mówić o tym, że chce zmienić system finansowania zakupów nieruchomości przez Amerykanów, oparty na dwóch wielkich firmach refinansujących bankom kredyty hipoteczne, bo kryzys na rynku nieruchomości sprawił, że do firm trzeba było dołożyć setki miliardów dolarów. Ale wcześniej system funkcjonował przez kilkadziesiąt lat, i to całkiem sprawnie.
Ale właściwie po co to wszystko pisać? Za komentarz do przyszłości Mieszkania dla Młodych może wystarczyć przypomnienie, że za finanse odpowiada u nas minister finansów, za zdrowie – minister zdrowia, a za obronę – obrony. Tylko za budownictwo minister, który w nazwie swojego stanowiska ma transport na początku, a budownictwo w tyle.