Jest taka bajka o chłopcu, który wołał „wilk, wilk!”, żeby nastraszyć mieszkańców swojej wioski i śmiać się w kułak, że przybiegli mu na ratunek. Ale pewnego dnia nikt już mu nie wierzył i nie przybiegł na jego wołanie. I wilk go zjadł.
Ustawa policyjna z „dostępem dla służb do ruchów sieciowych”, ustawa antyterrorystyczna z pozwoleniem dla ABW hakowania i blokowania nawet na cztery miesiące stron internetowych, i to bez zgody sądu, i wreszcie nowelizacja ustawy hazardowej z planem utworzenia Rejestru Stron Niedozwolonych. I te wszystkie po części już zalegalizowane pomysły w ciągu zaledwie pół roku.
Takiego zalewu planów idących jednoznacznie w stronę cenzury internetu i poważnego ograniczenia wolności słowa i swobody działalności gospodarczej w sieci naprawdę jeszcze nie było w Polsce. I oczywiste jest, że tłumaczenia o ochronie przed terroryzmem i tym złym, niebezpiecznym hazardem to tylko część prawdziwych intencji rządu. Nie ma co się oszukiwać: wpływ na to, co się dzieje w internecie, możliwość jego kontrolowania to dla każdego rządu i służb dziś bardzo łakomy kąsek.
A więc skoro o tym wiemy, to gdzie protesty? Gdzie tłumy na ulicach? Listy nawołujące do opamiętania się? Gdzie poruszenie zwykłego internauty, któremu chcą wejść z butami w ten ukochany kawałek cyfrowego świata? Gdzie silne apele branży, której swobodne funkcjonowanie może zostać zagrożone?
Kiedy prawie siedem lat temu w DGP jako pierwsi napisaliśmy o tym, że w nowej wersji ustawy hazardowej pojawił się plan wprowadzenia „rejestru stron i usług niedozwolonych”, który miał służyć do „blokowania” stron niebezpiecznych, nie wszyscy w to wierzyli. Ale gdy się okazało, że to nie tylko dziennikarskie doniesienia, a w nowelizacji ustawy hazardowej naprawdę znalazł się taki przepis, wybuchł skandal. Środowisko przedsiębiorców działających w sieci, blogerów, ekspertów ds. prawa nowych technologii i praw człowieka stanęło na wysokości zadania. Pomysł zaczęto jednogłośnie gromić i robiono to tak głośno, z taką mocą , że rząd, by uspokoić nastroje społeczne, powołał Kongres Wolności w Internecie i z pomysłu blokowania „złych stron” się wycofał.
Gdy rok później okazało się, że jednak po cichu chcemy podpisać umowę ACTA, która miała wprowadzić spore ograniczenia w wolnościach internetowych, ludzie, mimo że był środek zimy, mróz i śnieg, wyszli na ulice.
A dziś? Mamy w ustawie antyterrorystycznej przepisy idące dalej niż te z ACTA, a kolejne podejście do uregulowania hazardu po latach wraca do już raz porzuconego pomysłu z wykazem nielegalnych stron, które operatorzy będą zobowiązani blokować. I co? Pojawiła się jakaś tam opinia jednej czy drugiej branżowej izby, zresztą wysłana do resortu cyfryzacji z prośbą o interwencję, choć wspomniane ustawy z zakusami na internet szykują inne ministerstwa. Jakaś tam – jednak bez szerokiego zasięgu – akcja organizacji pozarządowych pokazująca, jak to blokowanie stron będzie w praktyce mogło wyglądać. I oczywiście Rada ds. Cyfryzacji i rzecznik praw obywatelskich skrytykowali zapędy władzy.
W rzeczywistości jednak jest niemalże zerowe zainteresowanie ludzi, choć przecież te nowe przepisy naprawdę powinny każdemu, kto z internetu korzysta poważniej niż tylko w celu przejrzenia „newsów” na Pudelku, zapalić czerwoną lampkę.
Ale ja się nie dziwę, że tych protestów nie ma. Naprawdę. Od listopada prawo do protestowania przejął KOD i od tamtej pory tyle razy już krzyczał: „wilk, autorytaryzm, koniec demokracji, PiS, wilk”, że kto by słuchał teraz kolejnego ostrzeżenia. Żeby była jasność, oczywiście wiem, że i w kwestiach inwigilacji KOD organizował protesty. Ale cóż, liczba organizowanych wyjść na ulice, kolejnych rekordowych liczebnie marszy, kolejnych akcji protestacyjnych doprowadziła do tego, że doczekaliśmy się inflacji środków wyrazu społecznego niezadowolenia.
Krzyczeć „uwaga, wilk” dziś już nie ma po co, bo ze strony rządu i tak nikt tego nie wysłucha. Zresztą w porównaniu z „wilkiem – Trybunałem Konstyucyjnym”, „wilkiem – aborcją” czy „wilkiem – odbierają nam 4 c zerwca” to, co rząd nam szykuje w internecie, może na pierwszy rzut oka wydawać się znacznie mniej groźne.
Przy ACTA niezadowolenie było tak silne, że zaowocowało falą hakerskich ataków na rządowe i sejmowe witryny. Przez kilka dni pod ich ciężarem padały kolejne strony i w ten sposób politycy i rząd nie mogli nie zauważyć problemu. W żadnym razie nie życzę naszej administracji podobnej sytuacji. W żadnym!
Obawiam się jednak, że bez spektakularnego gestu nikt wołania o internet nie usłyszy. I tak, obwiniam za to KOD szafujący hasłami o zagrożeniu demokracji. Bo teraz, gdy wilk się pojawił, nikt nie przybiega na pomoc.