To już nie są żarty. Amerykanie na poważnie zabrali się do wałkowania problemu stagnacji płac. I to jest chyba najbardziej konkretny (jak dotąd) „pożytek” z kryzysu. Byłoby wybornie, gdyby i do nas przeszło przynajmniej troszeczkę atmosfery i energii tej debaty.

Już kilka tygodni temu pisałem w tym miejscu o świeżej daty wystąpieniu Roberta Solowa. Sędziwy noblista narzekał, że prawdziwą przyczyną trwającej już prawie od dekady „wielkiej stagnacji” jest radykalne przesunięcie relacji pracownik – pracodawca na korzyść tego drugiego. Teraz mamy tę samą tezę, tylko podaną dużo bardziej dogłębnie i opartą na liczbach. Waszyngtoński think tank Economic Policy Institute (EPI) opublikował tekst pod tytułem „Understand the historic divergence between productivity and a typical worker’s pay. Why it matters and why it’s real?” (Zrozumieć historyczne rozejście się produktywności i płac. Dlaczego jest to prawda, która ma znaczenie). Jego autorami są ekonomiści Lawrence Mishel (szef EPI) oraz Josh Bivens.
Punktu wyjścia nie kwestionują już chyba nawet ignoranci. Bo fakty są takie, że w okresie powojennym produktywność i średnie wynagrodzenie pracownika w Ameryce się zwiększały. W latach 1948–1973 ta pierwsza wartość urosła (realnie) o 96 proc., a ta druga o 91 proc. To znaczy, że nie tylko zarabiali pracodawcy, lecz także pracownicy otrzymywali należną część tego utargu. Ameryka miała wtedy oczywiście wiele problemów (zimna wojna, Wietnam, napięcia rasowe), ale gospodarczo ten okres uchodzi dziś za złotą epokę kapitalizmu. Ale gdy spojrzymy na wykres, to od 1973 r. produktywność i pensje zaczynają się rozchodzić. Zrazu delikatnie, a od 1979 r. już na całego. Efekt jest taki, że między 1973 r. a 2014 r. produktywność amerykańskiej gospodarki wzrosła realnie o 73 proc. A pensje tylko o 9 proc. O dawnym marszu ręka w rękę nie ma już mowy. Mishel i Bivens rozbijają to na decyle (dziesiąte części społeczeństwa podzielone według klucza dochodowego) i już widać, co się stało. I tak w 1979 r. najsłabiej opłacany robotnik amerykański (pierwszy dochodowy decyl) dostawał (w przeliczeniu na dzisiejsze dolary) 8,84 dol. na godzinę. W 2014 r. dostaje mniej niż wtedy, bo 8,37 dol. Idąc w górę dochodowej drabinki, te tendencje zaczynają się jednak odwracać. I tak w dziesiątym (najbogatszym) decylu wynagrodzenie Amerykanina skoczyło z 30 do 40 dol.
Ci, którzy wszystko tłumaczą rynkowymi mechanizmami, odpowiedzą pewnie, że widocznie praca tych najlepiej opłacanych przynosiła firmom większe zyski. Stąd taka różnica w zarobkach. Tłumaczą to też rewolucją technologiczną. Tylko że akurat podnoszące produktywność technologie to nie była w minionych 30–40 latach domena tylko „białych kołnierzyków”. Owszem, na przykład prawnicy mogli dzięki internetowi zasadniczo zwiększyć swoją wydajność. Ale przecież podobnie jest z kasjerami czy pracownikami budowlanymi, którzy masowo korzystają z kodów kreskowych albo prefabrykatów. Dzięki czemu produktywność urosła i tam. Na dodatek – według wszelkich dostępnych danych – jakość pracownika niewykwalifikowanego (doświadczenie, wykształcenie) bardzo się w okresie 1973–2014 podniosła. Logicznie rzecz biorąc, powinno to raczej prowadzić do spłaszczania się skali dochodowej. A nie odwrotnie.
Mishel i Bivens rozprawiają się przy okazji jeszcze z jednym rozpowszechnionym mitem. Głoszącym, że stagnacja płac większości pracowników to naturalna konsekwencja dynamicznego wzrostu kosztów ochrony zdrowia, które w Ameryce (długo uciekającej przed modelem europejskim, gdzie te koszty ponosi państwo) tradycyjnie spoczywały na pracodawcy. Jednak Mishel i Bivens pokazują, że to wcale nieprawda, jakoby pracodawcy jakoś szczególnie się na tzw. benefits wykrwawili. Udział kosztów zdrowotnych w wynagrodzeniu wzrósł w latach 1979–2014 nieznacznie, bo o 1,5 proc.
Na koniec Mishel i Bivens dochodzą więc do tego samego wniosku co Solow. Tylko rozpisują jego diagnozę na czynniki pierwsze. Piszą o serii decyzji politycznych. Wyliczmy: otwarcie się Ameryki na wolny handel z resztą świata, co umożliwiło najprężniejszym firmom rozwinąć działalność do niespotykanej wcześniej skali, ale dla większości amerykańskich pracowników (ok. 80 proc. siły roboczej) oznaczało presję na likwidację ich miejsc pracy lub (w najlepszym razie) zgodę na stagnację płac. Albo obniżki podatków dla najbogatszych i najprężniejszych Amerykanów, które miały zachęcić ich do zwiększenia ekonomicznej aktywności. I tak się stało. Tylko że słabiej zarabiającym mieszkańcom USA nic z tego utargu nie skapnęło. Stało się tak również z powodu pogorszenia pozycji pracownika. Spadek uzwiązkowienia, erozja płacy minimalnej (w Ameryce to domena stanów) albo wypychanie pracowników do roli elastycznych „podwykonawców” (skąd my to znamy?), którzy powinni zrobić swoje i nie prosić o nic więcej. Ale również rozwój fenomenu nielegalnej migracji, która zwiększała presję na pozycję najsłabiej zarabiających.
Samo postawienie sprawy rozjechania się płacy i produktywności (a bardziej nawet wyjście z nią poza katakumby central związkowych) jest jednak ważną zmianą. Nie powinniśmy jej przeoczyć. Zwłaszcza że akurat tutaj z odległą Ameryką (wyjątkowo) wiele nas łączy. Nie wierzycie? To zobaczcie, jak u nas produktywność i płace rozjechały się w minionym 25-leciu.