Dziennikarz agencji zarabia mniej niż kasjerka Biedronki - mówi w wywiadzie dla DGP prezes Polskiej Agencji Prasowej Wojciech Surmacz.

Prezesurę w PAP zaczął pan od urlopu?

Wojciech Surmacz: Nie. Pracowałem tydzień, później pojechałem na tydzień ferii z rodziną, zaplanowanych rok wcześniej i opłaconych. Uprzedzałem o tym fakcie podczas konkursu w Radzie Mediów Narodowych.

Wybór prezesa PAP przez radę to nie był konkurs. Raczej wolna amerykanka.

Raczej konkurs. Kandydatów zgłaszali członkowie Rady Mediów Narodowych. A co do PAP to nie zdążyłem się jeszcze spotkać ze wszystkimi. Ale drzwi są otwarte, każdy może do mnie przyjść i porozmawiać. Ja słucham ludzi.

I co?

W PAP jest dramatycznie źle. Agencja jest zaniedbana i to od wielu lat. Poważne inwestycje zatrzymały się tutaj w roku 2007 i to pod każdym względem, szczególnie technologicznym. Od innych mediów w Polsce dzieli nas przepaść, nie wspominając o takich agencjach jak Reuters. Drugi podstawowy problem to kadry. Przez pierwszy miesiąc miałem na biurku co najmniej jedno wypowiedzenie dziennie. Nie tylko z redakcji. Część osób udało się zatrzymać, inni byli już tak zdeterminowani, że odeszli mimo moich próśb i rozmów.

Te wypowiedzenia mają wspólny mianownik?

Warunki finansowe, które są dramatyczne. Rozmawiałem niedawno z przedstawicielami Biedronki. Na wstępie spytali, dlaczego PAP niechętnie podchodzi do informacji z Jeronimo Martins, szczególnie tych o podnoszeniu płac pracownikom Biedronki.

Zawiść?

Niestety szeregowy dziennikarz PAP zarabia mniej niż kasjerka Biedronki. Z całym szacunkiem dla tych pań, bo bardzo ciężko pracują. Pod tym względem jest w PAP dramatycznie i głównie dlatego ludzie odchodzą.

Ale doświadczeni dziennikarze mają u was większe pensje - i też odchodzą, część do DGP.

Większe, ale niewiele. PAP po 1989 roku wielokrotnie miał być sprywatyzowany i to pewnie jedna z głównych przyczyn niedoinwestowania. Ale sprzedaż agencji byłaby zaprzeczeniem podstaw jej funkcjonowania. Na całym świecie państwa wspierają takie agencje. Np. L'Agence France-Presse jest hołubiona przez kolejne rządy francuskie. Jeśli są udziałowcy prywatni, to tylko fundusze inwestycyjne kontrolowane przez państwo.

Z drugiej strony jest prywatny Reuters.

I ma duże problemy finansowe. Każde normalne państwo traktuje agencję informacyjną jako narzędzie polityki informacyjnej.

Nasze państwo też tak traktuje PAP.

No właśnie nie, stąd problemy z niedoinwestowaniem. Ale będę pracował, żeby to się zmieniło.

To znaczy?

PAP jako medium narodowe powinien mieć zagwarantowany priorytet w dostępie do informacji z instytucji państwowych i spółek Skarbu Państwa. To by nam dało przewagę nad innymi mediami.

Najciekawsze informacje to te, którymi ani rząd, ani żadna spółka nie chce się dzielić. Wyciągnięte.

Pewnie, ale nawet tego, czym się dzielą, często dowiadujemy się z innych mediów. Bo każde trzeba nakarmić, podrzucić newsa dla budowania relacji. A PAP może się dowiedzieć na końcu, bo i tak musi opublikować.

Rząd może niekoniecznie was rozpieszcza, ale ma swoje oczekiwania wobec PAP. Gdzie pan widzi granicę tych oczekiwań?

Wyznacza ją dziennikarska rzetelność i wiarygodność. Państwo nie może od nas wymagać podawania informacji nieprawdziwych, niesprawdzonych, politycznie zabarwionych i nie wymaga. Myślę, że dzieje się tak dzięki profesjonalnej postawie moich kolegów z redakcji.

Co z portalem mediów narodowych: Telewizji Polskiej, PAP i Polskiego Radia? Współpraca PAP z TVP zaczęła raczkować, ale efektu nie widać.

Pomysł nie został zarzucony. Ale w tej chwili najważniejszy jest portal anglojęzyczny, który powstaje w PAP.

Ponoć już powstał.

Ponoć to bardzo adekwatne określenie, bo uznałem, że wymaga jeszcze pracy. Dopracowujemy koncepcję i technologię. Anglojęzyczne depesze PAP przygotowuje zespół, którego szefową jest Iwona Ciecierska, bardzo doświadczona i świetna dziennikarka. Na pewno będziemy korzystać z tego, co ta redakcja robi, czyli z anglojęzycznego serwisu PAP. Natomiast jeśli chodzi o portal, to myślę, że w ciągu dwóch, trzech miesięcy udostępnimy go w domenie publicznej. Docelowo to powinna być osobna 20-osobowa redakcja.

Kto będzie odbiorcą tego portalu?

Będziemy się starali trafić np. do czytelników tygodników opinii. Czyli ludzi z wyższym wykształceniem, opiniotwórczych. Będziemy im opowiadać o Polsce. Ale nie będziemy ich indoktrynować.

Co byście im opowiedzieli o ustawie o IPN, gdyby portal już działał?

Komunikowalibyśmy problemy wokół ustawy. Problem polega na tym, że górę wzięły emocje i interesy polityczne. Z jednej strony premier Netanjahu, który ma własne, poważne problemy i marne szanse na wygranie wyborów w Izraelu, z drugiej Polska i nasza ustawa reprywatyzacyjna, też będąca ważnym elementem tego zamieszania. Podobną sytuację, tylko w mikroskali, przeżyłem po publikacji tekstu w „Forbesie”.

„Kadisz za milion dolarów” o tym, jak władze gmin żydowskich zarabiają na zwracanym im przez państwo przedwojenny mieniu.

Tak. Byłem po tym tekście ścigany przez ADL Abrahama Foxmana (Liga Przeciwko Zniesławieniu walcząca z nienawiścią i uprzedzeniami wobec Żydów – przyp. red.), który napisał list gończy do prezesa Axel Springer w Niemczech Mathiasa Döpfnera. Napisał do niego też przewodniczący gminy żydowskiej w Warszawie Piotr Kadlčik, twierdząc, że zachowałem się gorzej od niemieckiego komanda pacyfikującego getto. A Ronald Lauder zorganizował specjalne posiedzenie Światowego Kongresu Żydów i wydał w mojej sprawie specjalne oświadczenie.

Pisząc „Kadisz”, nie zdawałem sobie sprawy, jak wielką burzę mogę wywołać. Zależało mi tylko na prawdzie, nie chciałem ranić niczyich uczuć religijnych. Dla mnie Żydzi zawsze byli i są normalnymi ludźmi, nie tematem tabu. Ale jeśli widzę patologię, to ją opisuję, niezależnie kogo dotyczy.

I taka prawda mogąca wywołać burzę znajdzie się w angielskim portalu, który powstaje w PAP?

Na pewno będę bardzo ostrożny, mając za sobą takie doświadczenia. Ale z drugiej strony dzięki nim będę przygotowany na to, co mnie może spotkać.

Jaką lekcję pan wyciągnął z awantury po „Kadiszu” i jak to się przełoży na serwis PAP?

Nie będziemy unikać trudnych tematów. Ale będziemy ich dotykać z wyczuciem.

To jakbyście wyjaśnili zagranicznym odbiorcom monachijską wypowiedź premiera Morawieckiego o żydowskich sprawcach Zagłady?

Trochę później premier Netanjahu miał konferencję wyreżyserowaną od początku do końca: wygłosił oświadczenie, dostał z sali trzy pytania, które znał, i cześć.

Czyli premier Morawiecki też powinien był poznać wcześniej pytania?

Nie jesteśmy od oceniania wystąpień premiera. Skoro pojawiły się duże kontrowersje poprosilibyśmy premiera o komentarz - jakie były jego intencje? To wszystko.

Łączenie w jednym zdaniu niemieckich sprawców Holocaustu z kimkolwiek innym nie jest w porządku. A przy takiej temperaturze dyskusji to wsadzanie kija w mrowisko.

Co nie zmienia faktu, że nasz premier powiedział prawdę, która ciągle nie jest na arenie międzynarodowej powszechnie znana. Opinie o Polsce na świecie są niestety często pełne krzywdzących dla nas stereotypów.

Skoro mówimy o zagranicy. PAP ma nieobsadzone placówki w Berlinie, Paryżu i Waszyngtonie.

W Berlinie mamy chwilowo człowieka na zastępstwo po Jacku Lepiarzu. W Paryżu prowadzimy rozmowy, podobnie w Waszyngtonie. Chcemy mieć dużą sieć za granicą. Potrzebujemy np. korespondenta w Izraelu. Ale nie jest nam łatwo znaleźć ludzi, bo nie mamy środków na odpowiednie wynagrodzenia. Brak pieniędzy to pięta achillesowa PAP.

Więc będą podwyżki dla pracowników agencji?

One cały czas są.

Indywidualne.

Tak, ale spore kwoty już poszły na ten cel. Chyba nie jestem upoważniony do tego, żeby ujawnić jakie.

Ponoć niezłe pensje dostawały osoby zatrudniane przez prezesa Dmochowskiego.

Tego też pani nie powiem, ale wielu z tych osób już nie ma.

Będą się stopniowo wykruszać?

Ci, którzy są dobrzy, zostaną.

Marek Walencik i Mariusz Pilis już odeszli. Mam rozumieć, że nie byli dobrzy?

Odeszli nie za mojej kadencji, nie jestem w stanie ich ocenić.

Macie ok. 400 pracowników. Gdyby pozbyć się opłaty za wynajęcie dodatkowej powierzchni na trzecim piętrze tu na Brackiej, to każdy dostałby 200 zł miesięcznie podwyżki.

Tylko że ta powierzchnia jest potrzebna właśnie po to, żeby dziennikarze mieli większy komfort pracy.

To kiedy zacznie tam funkcjonować powiększony newsroom?

To pytanie raczej do członka zarządu Tomka Przybka, bo on się tym zajmuje. Ale myślę, w ciągu kilku miesięcy sprawa zostanie wyjaśniona.

Zarząd urzędujący po prezesie Dmochowskim, a przed panem twierdził, że umowa na trzecie piętro była zbyt droga i trudno się z niej wycofać.

Będziemy chcieli ją renegocjować.

A wniosek o dotację z budżetu na ten rok już pan złożył?

Musimy najpierw rozliczyć dotację z 2017 r. Jesteśmy w trakcie. Do końca kwietnia przygotujemy też dla rady nadzorczej strategię rozwoju PAP i raport otwarcia, podsumowujący co się działo przed nami.

Jesienią PAP musiał pożyczyć 2 mln zł na pensje i ZUS, bo dotacja przyszła dopiero pod koniec roku. To znaczy, że agencja jest uzależniona od pieniędzy z budżetu, nie poradzi sobie bez nich?

Tak. Ale też nie wyobrażam sobie funkcjonowania agencji bez środków publicznych. PAP to medium narodowe. Spójrzmy, jakie pieniądze dostają TVP i Polskie Radio.

PAP jest w tym towarzystwie bardzo ubogim krewnym.

Najuboższym. Chciałbym dostać choć 10 proc. tego, co Polskie Radio. A z 10 proc. tego, co dostaje telewizja, zrobilibyśmy najlepszą agencję informacyjną w tej części Europy. Rozmawiamy z Radą Mediów Narodowych, Ministerstwem Kultury i KPRM nad wypracowaniem formuły finansowania. Dziś PAP utrzymuje się głównie ze sprzedaży serwisu.

W 2016 r. dotacja stanowiła tylko 5 proc. przychodów PAP, rok wcześniej podobnie, a w zeszłym roku przy większej dotacji myślę, że prawie 20 proc. Czyli nadal mniej niż udział abonamentu w budżecie TVP.

I ten niski poziom dotacji był morderczy dla agencji. A to PAP ma być – i jest - najbardziej wiarygodnym źródłem informacji w kraju.

Aż tu pewnej niedzieli nabiera się na fejkowe konto premiera.

Wpadka, z którą zderzyłem się na dzień dobry.

Młoda dziennikarka i doświadczony, ale zarobiony wydawca na dyżurze. Jakie wnioski wyciągnęliście?

Wyciągnąłem konsekwencje wobec osób, które Pani wymieniła, bo informacja o fałszywym koncie premiera trafiła do dziennikarzy PAP tuż po tym jak powstało. Wprowadziliśmy zasadę podwójnego sprawdzania informacji - która niby była, ale różnie wyglądało jej stosowanie. Poprosiliśmy też CIR o informacje potwierdzające, gdy pojawiają się tweety na kontach rządowych. Sprawdzamy wszystko, nawet komunikaty rządu, i mam nadzieję, że podobna wpadka nigdy się nie powtórzy. Chcę też zatrudnić więcej ludzi i poprawić warunki finansowe obecnych pracowników – ale na to muszę zdobyć pieniądze. Będę się starał o dofinansowanie z różnych instytucji państwowych, ale też zwiększę aktywność PAP na rynku. Będziemy np. robić więcej eventów. Ale nasz serwis informacyjny to miejsce święte i nie wyobrażam sobie w nim współpracy z partnerem komercyjnym, tak jak to jest praktykowane w innych mediach komercyjnych.

Nie macie działu reklamy natywnej.

Nie. Nie możemy się też bawić w kontent marketing, bo to by źle wpłynęło na wiarygodność, która jest naszą największą wartością. Choć ta sama wiarygodność w sensie newsowym nas zabija, bo musimy każdą informację dokładnie sprawdzić.

A czas mija, wszyscy już dali…

...i jest w mediach społecznościowych, więc można z tego uszyć i coś puścić. Można np. dać wiadomość, że papież Benedykt XVI nie żyje i po dwóch minutach ją zdjąć – jest ruch na stronie, są kliki. W tym wyścigu nie mamy szans. Ale też nie chcemy się ścigać. Produkujemy informacje wiarygodne, dlatego dajemy je później. I wierzę, że w końcu dojdzie do renesansu rynku mediów, bo widać zmęczenie fake newsami.

Prezentując Radzie Mediów Narodowych swój pomysł na agencję, mówił pan o stworzeniu alternatywy dla Polska Press w regionach. Jak pan to zrobi?

Współpracując z lokalnymi portalami. Tworzymy właśnie ofertę dla nich. Z propozycją do Polski lokalnej, powiatowej wyjdziemy na przełomie maja i czerwca, może wcześniej.

A przejrzał pan już sieć korespondentów PAP w regionach?

Częściowo.

W Kaliszu?

Nie wiem, kto tam jest.

Ewa Bąkowska, od 2016 r. Zanim przyszła do PAP, udając psychologa wydobyła zwierzenia od nauczycielki, która zaszła w ciążę z uczniem, i opublikowała to bez jej wiedzy.

No i?

No i zastanawiam się, czy na tym chce pan budować wiarygodność agencji.

Na razie przyglądam się tylko oddziałom regionalnym, o których słyszę, że dzieje się tam coś nie tak. Nie słyszałem, żeby w Kaliszu coś szwankowało. Ale sprawdzę to.