Niemiecka ustawa nakłada surowe kary za brak reakcji serwisów internetowych na wpisy łamiące prawo. Nawet do 50 mln euro.
Choć nowe niemieckie prawo o zwalczaniu mowy nienawiści w internecie już w pierwszym dniu obowiązywania zebrało prominentną ofiarę, wątpliwości co do jego słuszności oraz pospiesznego wprowadzania go w życie pozostały.
W poniedziałek Twitter zawiesił konto Beatrix von Storch, wiceszefowej klubu parlamentarnego Alternatywy dla Niemiec (AfD), która w mało dyplomatycznych słowach wyraziła oburzenie faktem, że policja w Kolonii składała życzenia noworoczne m.in. po arabsku. To właśnie w tym mieście podczas sylwestra dwa lata temu doszło do największej liczby przypadków molestowania seksualnego i okradania kobiet przez imigrantów z krajów muzułmańskich. „Co się do cholery dzieje w tym kraju? Dlaczego oficjalny profil policji tweetuje po arabsku? Czy sądzicie, że w ten sposób udobruchacie te barbarzyńskie hordy muzułmańskich gwałcicieli” – napisała von Storch. Jej profil został na 12 godzin zawieszony, a przywrócony – już bez tego wpisu.
1 stycznia zaczęło w pełni obowiązywać w Niemczech nowe prawo – nazywane w skrócie NetzDG – które nakazuje administratorom stron internetowych usuwanie mowy nienawiści, fałszywych informacji oraz innych nielegalnych treści w ciągu 24 godzin od otrzymania zgłoszenia (lub w ciągu tygodnia, jeśli sprawa jest skomplikowana). Podlegają temu portale społecznościowe i serwisy informacyjne, które mają w Niemczech ponad 2 mln użytkowników. W przypadku nieusunięcia wpisu w wyznaczonym czasie serwisom grozi kara do 50 mln euro.
Wątpliwości co do NetzDG ma nie tylko AfD, która najgłośniej mówi o tym, że rząd Angeli Merkel wprowadza w Niemczech cenzurę. Po przyjęciu ustawy w zeszłym roku zgłosił je także niemiecki oddział Reporterów bez Granic, podkreślając, że krótki czas reakcji i potężne kary będą powodować, iż administratorzy na wszelki wypadek będą usuwać więcej, niż należy. Prawnicy zwracają uwagę, że ustawa przenosi kompetencje rozstrzygania, co jest zgodne z prawem, a co nie, z niemieckich sądów na administratorów stron internetowych, często zagranicznych.
Z kolei eksperci od internetu argumentują, że przepisy w nieproporcjonalny sposób uderzą w mniejsze serwisy, bo o ile Facebook może sobie pozwolić na zatrudnienie kilkuset dodatkowych osób do rozpatrywania zgłoszeń (co zresztą zrobił), a nawet kilkukrotne zapłacenie kar, o tyle inne strony może to doprowadzić do upadku.