Ustaw – jako wytrychu do drzwi telewizji i innych mediów publicznych – PiS użył już za swoich pierwszych rządów. W tej kadencji zmajstrował ich już cały pęk, chociaż nie wszystkie pasują do zamka.
magazyn 18.08.2017 / Dziennik Gazeta Prawna
W tym roku zakiełkowały trzy ustawy dotyczące mediów. Dwa projekty – zasilający kasy mediów publicznych oraz uderzający w media komercyjne – nie opuściły jeszcze Ministerstwa Kultury. Trzeci – wspomagający finanse publicznego radia i telewizji – po tym, jak wiosną został oprotestowany przez branżę mediów i telekomunikacji i wzbudził społeczną dezaprobatę, okrywa się szronem w zamrażarce sejmowej komisji kultury.
Za to dzięki ustawom wprowadzonym w życie w 2016 r. PiS niepodzielnie rządzi w publicznym radiu i telewizji. Najskuteczniejszy okazał się wytrych. I to ten najprostszy.
Intronizacja bez vacatio legis
Koniec 2015 r. był dla mediów publicznych gorący. 30 grudnia o godz. 19.18 Sejm przyjął nowelizację ustawy o radiofonii i telewizji. Głosowało za nią 232 posłów: PiS, dwóch kukizowców, jeden z PSL i jeden niezrzeszony. Dalej też było błyskawicznie. 31 grudnia podali się do dymisji dyrektorzy kluczowych działów Telewizji Polskiej: TVP 1, TVP 2, Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, kadr i TVP Kultura. 7 stycznia 2016 r. nowela ukazała się w Dzienniku Ustaw. Vacatio legis nie przewidziano i już następnego dnia Jacek Kurski został przez ministra skarbu intronizowany w siedzibie Telewizji Polskiej. Zastąpił prezesa Janusza Daszczyńskiego, kilka miesięcy wcześniej wybranego przez radę nadzorczą w trzyetapowym konkursie.
Nowemu prawu brakowało finezji, było jednak skuteczne jak prawy prosty. Drzwi mediów publicznych otwierały zmienione nowelizacją artykuły 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji. Teraz zarządy radia i telewizji miał powoływać minister skarbu – dotychczas robiła to Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji na wniosek rady nadzorczej. Minister wyręczył też KRRiT w kwestii powoływania rad nadzorczych. W ten sposób mała nowelizacja skasowała władze wszystkich 19 spółek publicznej radiofonii i telewizji, a resort skarbu bezzwłocznie obsadził zwolnione stanowiska zaufanymi ludźmi.
Ustawowy blitzkrieg był rozwiązaniem tymczasowym, obliczonym wyłącznie na przejęcie mediów. Nie rozwiązał żadnego z podstawowych problemów tych spółek: niewystarczających środków z abonamentu ani uzależnienia od władzy politycznej. Ten drugi jeszcze pogłębił, głównym kadrowym radia i telewizji czyniąc członka rządu – bo była to najszybsza i najprostsza droga wymiany zarządów w sytuacji, gdy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji składała się z ludzi wybranych jeszcze przez partie opozycyjne wobec PiS. Oczywiście wpływ władzy politycznej na media istniał i przed styczniem 2016 r., bo członków KRRiT wskazywali Sejm, Senat i prezydent. Był jednak pośredni i zawoalowany, gdyż osób powołanych do KRRiT w zasadzie nie można odwołać.
Przejąwszy media, PiS zaczął przygotowywać przepisy mające całkowicie zmienić zasady ich działania. Tu jednak góra urodziła mysz.
Duży niewypał i Rada Kadr
Uchwalona 22 czerwca 2016 r. ustawa o Radzie Mediów Narodowych weszła w życie 7 lipca 2016 r., miesiąc po tym, jak jej poselski projekt wpłynął do Sejmu. Była wszystkim, co pozostało po szumnych zapowiedziach pakietu aktów prawnych przedstawianego jako duża ustawa medialna. Wprowadziła nowe ciało regulujące publiczny segment mediów – Radę Mediów Narodowych (RMN). Tworzy ją pięć osób wybranych na sześcioletnią kadencję. Trzech członków – Krzysztofa Czabańskiego, Joannę Lichocką i Elżbietę Kruk – wskazał Sejm, wszyscy są posłami PiS. Dwóch powołał prezydent – tu zgodnie z ustawą kandydatów mogły zgłaszać tylko kluby niemające przedstawicieli w rządzie. Listkami figowymi w RMN zostali Juliusz Braun (PO) i Grzegorz Podżorny (Kukiz’15). Ponieważ w radzie wystarczy zwykła większość głosów, trzyosobowa grupa z PiS i tak może przeprowadzić wszystko, co zechce.
Pole do popisu ma głównie w kadrach – bo podstawową prerogatywą RMN jest powoływanie i odwoływanie władz publicznej radiofonii i telewizji, a także PAP. Swoją działalność rada zaczęła od konkursów na stanowiska w zarządach obsadzone wcześniej decyzjami ministra skarbu. W ich wyniku prezesem Telewizji Polskiej po Jacku Kurskim został Jacek Kurski, a członkiem zarządu po Macieju Staneckim – Maciej Stanecki. Jeszcze sprawniej biuru kadr mediów narodowych poszło z radami nadzorczymi, gdzie nie było konkursów. Po pierwszym rozdaniu stanowisk w radach nadzorczych RMN zaczęła zresztą wymieniać niektóre osoby – na życzenie ministra kultury, wyrażone, gdy ten resort przejął nadzór nad mediami po zlikwidowanym Ministerstwie Skarbu.
Pierwotne plany PiS zakrojone były jednak na szerszą skalę, znacznie przekraczającą sprawy kadrowe. 20 kwietnia 2016 r. wpłynęły do Sejmu trzy poselskie projekty ustaw: o mediach narodowych, o składce audiowizualnej wraz z przepisami wprowadzającymi pierwsze dwie. Pakiet zwany dużą ustawą medialną niósł rewolucję w zasadach funkcjonowania mediów publicznych i rozwiązanie ich problemów finansowych. Potknął się jednak o rzeczywistość w postaci Komisji Europejskiej.
Duża ustawa medialna przewidywała przekształcenie 20 spółek Skarbu Państwa – TVP, Polskiego Radia, 17 rozgłośni regionalnych i PAP – w państwowe osoby prawne działające pod szyldem mediów narodowych i nadzorowane przez Radę Mediów Narodowych. To jeszcze silniej niż mianowanie prezesów związałoby media z rządem. Miejsca prezesów mieli zresztą zająć dyrektorzy. Do kierowanych przez nich państwowych jednostek miał popłynąć strumień pieniędzy. Powoływany tą ustawą Fundusz Mediów Narodowych środki czerpałby ze składki audiowizualnej – 15 zł miesięcznie doliczane do rachunku za prąd. Osoby prawne miały funkcjonować od 1 lipca 2016 r., a nowa danina – od 1 stycznia 2017 r. Po pierwszym czytaniu projekty, którymi opiekował się Krzysztof Czabański, trafiły jednak na wieczny spoczynek do sejmowej komisji kultury. Na początku czerwca 2016 r. w PiS stwierdzono, że nowa pomoc publiczna dla mediów wymagałaby zgody Komisji Europejskiej – proces byłby czasochłonny, a jego wynik wątpliwy.
Jakąś ustawę trzeba było mimo tej klęski uchwalić, bo mała nowelizacja, która w styczniu 2016 r. otworzyła przed PiS drzwi mediów publicznych, obowiązywała – jak w jej ostatnim, czwartym artykule optymistycznie zapisał ustawodawca – tylko do 30 czerwca 2016 r.
Dlatego mamy dziś Radę Mediów Narodowych – choć nie ma mediów narodowych, bo obowiązująca ustawa w rozdziale czwartym wciąż mówi o „publicznej radiofonii i telewizji”.
Pierwsza kadencja, pierwsza ustawa
Gdy PiS doszedł do władzy po raz pierwszy, jesienią 2005 r., przewodniczącą Krajowej Rady była związana z SLD Danuta Waniek. W KRRiT zasiadało wtedy dziewięć osób. A ponieważ rada powoływała władze mediów publicznych, PiS postanowił się do niej dobrać, nie bawiąc się w stopniową wymianę kolejnych członków, co zajęłoby kilka lat, gdyż kadencje w KRRiT nie zaczynały się wtedy równocześnie (chodziło o to, żeby zawsze w składzie był ktoś z doświadczeniem). Stąd ustawa z 29 grudnia 2005 r., która za jednym zamachem zakończyła kadencje całej KRRiT, zmieniając ją w ciało pięcioosobowe. Stawką tamtej ustawy były zresztą nie tylko media. Nowe przepisy – o przekształceniach i zmianach w podziale zadań i kompetencji organów państwowych właściwych w sprawach łączności, radiofonii i telewizji – były też wytrychem do regulacji rynku telekomunikacyjnego: skasowały Urząd Regulacji Telekomunikacji i Poczty, tworząc w to miejsce Urząd Komunikacji Elektronicznej z Anną Streżyńską na czele.
Grudniowa ustawa sprawiła, że w styczniu 2006 r. na czele Krajowej Rady – w której oprócz osób kojarzonych z PiS byli reprezentanci jego ówczesnych koalicjantów, Samoobrony i LPR – stanęła Elżbieta Kruk. Dzięki temu w maju 2006 r. PiS przejął telewizję: w fotelu prezesa TVP zasiadł Bronisław Wildstein. Półtora miesiąca później Krzysztof Czabański został prezesem Polskiego Radia. Ustawa spełniła swoje zadanie.
Ślamazarna Platforma
Nie tylko PiS dobierał się do mediów publicznych aktami prawnymi. Zrobiła to także Platforma Obywatelska, choć szło jej ślamazarnie: zaczęła rządzić jesienią 2007 r., a swoją ustawę medialną przepchnęła dopiero latem 2010 r., przez trzy lata pozwalając, by w Krajowej Radzie wciąż działała koalicja PiS, Samoobrony i LPR, a mediami publicznymi kierowali ludzie przez tę radę powołani. Od jesieni 2007 r. do lata 2010 r. prezesami TVP byli: Andrzej Urbański (z kręgów PiS), Piotr Farfał (popierany przez LPR), Bogusław Szwedo, Tomasz Szatkowski i Romuald Orzeł (wszyscy związani z PiS).
Wprowadzona latem 2010 r. nowelizacja ustawy o radiofonii i telewizji – zwana małą dla odróżnienia od wcześniejszej, nieudanej próby zakrojonej na szerszą skalę – nie dość, że późno uchwalona, to działała powoli. Zakończyła wprawdzie kadencje władz mediów publicznych, ale pozwoliła zastanym w radiu i telewizji zarządom i radom nadzorczym pełnić obowiązki do czasu przeprowadzenia konkursów i wyboru następców. Krajowa Rada pod przewodnictwem Jana Dworaka, utworzona w koalicji PO z SLD i PSL, funkcjonowała wprawdzie od początku sierpnia, ale postanowiła działać transparentnie i na nowe władze mediów ogłosiła konkursy z wysłuchaniami w obecności mediów. Zajęło to wiele miesięcy. W tym czasie stery na Woronicza trzymali kolejno: Włodzimierz Ławniczak i Bogusław Piwowar (kojarzeni z SLD), a potem na krótko wrócił Romuald Orzeł. Dopiero w marcu 2011 r. zaczęła kadencję nowa rada nadzorcza wybrana przez KRRiT, a popierany przez PO Juliusz Braun przejął obowiązki prezesa.
Do rozwiązania problemu finansowania mediów publicznych Platforma miała jeszcze mniej serca niż do obsadzania stanowisk w nich – i przez dwie kadencje się z tym nie uporała.
W tej sprawie w 2010 r. próbowali pomóc obywatele. Ponieważ media publiczne, przynajmniej w założeniu, powinny służyć społeczeństwu – to część społeczeństwa podjęła próbę uporządkowania zasad ich działania i źródeł finansowania. Własny projekt ustawy medialnej przedstawił Komitet Obywatelski Mediów Publicznych – skupiający twórców, producentów, ludzi kultury i dziennikarzy. Zaproponowali oni, by pozbawić KRRiT prawa wyboru rad nadzorczych mediów publicznych. Chcieli stworzyć 50-osobowy Komitet Mediów Publicznych, wyłaniany losowo z 250 osób zgłoszonych m.in. przez organizacje pozarządowe, konferencje rektorów szkół wyższych, organizacje twórców i dziennikarzy oraz samorządy lokalne. Ten komitet miał przeprowadzać konkurs na siedmioosobową Radę Mediów Publicznych, która z kolei dzieliłaby stanowiska w mediach. Finansowanie zapewniałaby opłata audiowizualna – o jej część, na wartościowe programy, mogłyby się też ubiegać media komercyjne. Platformie pomysł nie przypadł do gustu, głównie z powodu konieczności wprowadzenia nowej daniny – zabiegu nieprzynoszącego partii popularności.
Sposoby na abonament
Żeby wysadzić z foteli władze wszystkich mediów publicznych, wystarczy akt prawny na półtorej strony A4. Żeby zaopatrzyć te media w fundusze na ich ustawową działalność, trzeba... Jeszcze nie wiadomo, bo dotychczas nikomu się to nie udało. PiS planuje właśnie trzecie podejście do problemu abonamentu. Pierwszym była opisywana już duża ustawa medialna z 2016 r. (duże fiasko). Drugim – tegoroczna nowelizacja ustawy abonamentowej.
Rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy o opłatach abonamentowych i ustawy o radiofonii i telewizji zaczyna się od domniemania. „Domniemywa się” mianowicie, „że osoba będąca stroną umowy o dostarczanie telewizji płatnej posiada odbiornik telewizyjny w stanie umożliwiającym natychmiastowy odbiór programu”. Kolejne przepisy nakazują operatorom płatnej telewizji przekazywanie Poczcie Polskiej informacji o abonentach – w celu poboru od nich opłaty radiowo-telewizyjnej. W ten sposób wpływy abonamentowe miałyby wzrosnąć o prawie 730 mln zł – to więcej niż cała kwota abonamentu szacowana na ten rok według dotychczasowych przepisów (635 mln zł).
Autorzy projektu zakładali, że zostanie on dobrze przyjęty przez społeczeństwo, gdyż obecnie tylko niewielka jego część „ponosi ciężar daniny na rzecz usługi publicznej dla całej wspólnoty”. Ludzi miałby też ucieszyć wzrost jakości programu mediów publicznych będący efektem zastrzyku finansowego. Konieczności notyfikacji ustawy w Komisji Europejskiej ani jakiegokolwiek konfliktu z przepisami unijnymi nie stwierdzono.
Innego zdania byli operatorzy telewizyjni, którzy już na etapie konsultacji wytykali projektowi wady prawne i sugerowali porzucenie tego pomysłu. Siedem izb gospodarczych z branży mediów i telekomunikacji w końcu kwietnia wysłało do Komisji Europejskiej list z prośbą o interwencję, bo planowana nowelizacja narusza prawo unijne. Wskazywali m.in. na wymóg przetwarzania danych osobowych klientów w innym celu niż dostęp do usługi płatnej telewizji. Podkreślali, że ich zdaniem nowe przepisy wymagają notyfikacji ze względu na znaczne zmiany w pomocy publicznej.
Mimo to 30 maja 2017 r. projekt złożono w Sejmie. Głosy protestu zaczęły się nasilać. Społeczeństwo nie skakało z radości, że będzie musiało płacić abonament RTV. W przeprowadzonym na przełomie czerwca i lipca badaniu CBOS za finansowaniem mediów publicznych z abonamentu płaconego przez obywateli opowiedziało się tylko 19 proc. respondentów (w badaniu z 2016 r. – 30 proc.). Znaczna większość – 72 proc. – była za finansowaniem z budżetu państwa (w 2016 r. 60 proc.).
Projekt nowelizacji spoczął w sejmowej komisji kultury i słuch o nim zaginął.
Teraz powstaje nowy. Przewiduje on, że opłata na media będzie pobierana z comiesięcznymi zaliczkami na CIT, PIT albo KRUS i wyniesie ok. 8 zł, co da niemal 3 mld zł rocznie. W połowie lipca resort kultury zapowiadał prezentację tego projektu za kilka tygodni. Wspomniano o ewentualnej notyfikacji.
Lub zamrażarka
Najsłynniejszym przykładem układania rynku medialnego za pomocą ustawy był projekt przepisów o radiofonii i telewizji przygotowany za rządów SLD na początku XXI w. To wtedy Lew Rywin przyszedł do Adama Michnika z korupcyjną propozycją. Nowelizacja, w której słynne „lub czasopisma” miały zamknąć wydawcy „Gazety Wyborczej” drogę do kupienia telewizji, blednie w porównaniu z ustawą o dekoncentracji w mediach, szykowaną teraz przez rząd PiS.
SLD usiłował bowiem zatrzymać przyszłe zmiany na rynku. PiS – na ile można sądzić z pogłosek i skąpych informacji o projekcie – będzie próbował cofnąć zmiany, które się dokonały. Agora ma już dwa kanały telewizyjne i nie jest jedyną grupą medialną działającą na wszystkich segmentach rynku: w prasie, radiu, telewizji i internecie. A mówi się, że planowana przez PiS ustawa w takie media uderzy, zakazując koncentracji krzyżowej.
Obok firm z rodzimym kapitałem o uwagę polskich odbiorców i pieniądze reklamodawców zabiegają nadawcy i wydawcy z innych krajów Unii Europejskiej oraz zza Atlantyku. I chociaż odpowiadający za dekoncentrację wiceminister kultury Paweł Lewandowski w rozmowie z DGP zapewniał, że nowe przepisy nie będą dotyczyły narodowości kapitału, klimat wokół takich inwestycji nie wygląda na przyjazny. Z kolei tajemnicze wskaźniki koncentracji, które mają się znaleźć w projekcie, zapowiadają rozdrobnienie rynku. Nowe przepisy mogą więc zacząć jego nowy rozdział – trzeci po pierwszej ustawie RTV z 1992 r. i wyłączeniu telewizji analogowej w 2013 r.
Z drugiej strony sejmowa zamrażarka może zmieścić jeszcze wiele rewolucyjnych pomysłów.