Człowiek całe życie marzy o porsche boxsterze GTS, o pokonywaniu zakrętów w chmurach dymu z opon, ryku silnika doprowadzającym sąsiadów do furii, kierownicy obszytej zamszem i podwożeniu licealistek przy akompaniamencie Queen śpiewających „Don’t stop me now”.
Mazda CX-9 / Media
Łukasz Bąk / DGP
Po czym pewnego ranka budzi się i dociera do niego, że po raz trzeci został ojcem, ma drugi podbródek i nieświeży oddech, w związku z czym musi zejść z obłoków na ziemię i kupić forda transita, półciężarówkę Iveco lub ewentualnie wydzierżawić skład Intercity.
Zamszowa kierownica? Teraz, gdy wsiadam to jakiegoś samochodu, to w pierwszej kolejności sprawdzam, czy z jego tapicerki da się w łatwy sposób usunąć wymiociny oraz czy dywaniki są w stanie wchłonąć całą butelkę soku marchwiowo-bananowego wymieszanego z paczką pokruszonych biszkoptów. „Don’t stop me now”? Przez miniony weekend nauczyłem się słów piosenek „Jesteśmy jagódki, czarne jagódki” i „Czy ktoś widział Dziubdziuba”. Sportowe prowadzenie? Teraz samochód musi mieć zawieszenie z kaczego pierza. I tyle miejsca w środku, żeby oprócz pięciu osób i trzech fotelików zmieścić również wózek, wanienkę, łóżeczko turystyczne, podgrzewacz, sterylizator, rower, hulajnogę, rolki, łuk, quada, cztery komplety ubrań na każdy dzień, dmuchany zamek i ulubione pluszaki – żyrafę, słonika i misia polarnego w skali 1:1.
Najbardziej przerażające jest jednak to, że samochody naprawdę nadające się dla rodzin 2+3 to w większości vany. A przyznać się do jeżdżenia vanem to jak stanąć na trampolinie i sekundę przed wykonaniem skoku do basenu pełnego ludzi wykrzyczeć, że ma się grzybicę. Znam człowieka, który kupił sobie kię carnival, pochwalił się tym na Facebooku, a następnego dnia Marek Góracukru zamknął mu konto za „publikowanie nieestetycznych treści”. A chwilę wcześniej 300 osób usunęło go z listy znajomych. Najgorsze jednak było to, że choć kupił samochód dla rodziny, to ani żona, ani jego dzieci nie chcieli nim jeździć. Na samą zapowiedź wycieczki carnivalem wszyscy, łącznie z psem, chowali się na strychu. Po miesiącu upokorzeń postanowił sprzedać kię. Ale równie dobrze mógłby próbować sprzedać zużyte trociny po śwince morskiej.
Oczywiście możecie kupić sobie naprawdę duże, fajne, swobodnie mieszczące trójkę dzieciaków i ich bagaże auto, ale będzie was to słono kosztowało. Nowe volvo XC90, jeszcze nowsze audi Q7 czy mercedes GL to wydatek ponad 300 tys. zł. A więc żebyście mogli wozić nimi dzieci, najpierw musielibyście sprzedać je na czarnym rynku, a wtedy już nie kupilibyście dużego SUV-a, tylko jakiś fajny sportowy kabriolet. Ta opcja zatem też odpada. I pozostaje tylko jedna: mazda CX-9.
Model ten rozpoczął karierę w 2007 r., co oznacza, że sprzedawany jest bez poważniejszych modernizacji od niemal dziewięciu lat. A dziewięć lat dla samochodu to mniej więcej to samo co 150 lat dla człowieka. Mówiąc wprost – CX-9 jest już bardzo stara. Widać to głównie po stylistyce jej wnętrza – deska rozdzielcza sprawia wrażenie wyciosanej w kamieniu. Jednocześnie jednak wykonano ją z dość przyzwoitych materiałów i porządnie poskręcano (może tylko poza tunelem środkowym). Nie znajdziecie tu wielkich ekranów, multimedialnych wodotrysków i hiperrealistycznej grafiki w nawigacji. Niedane wam będzie utwardzić zawieszenia przyciskiem „sport” ani skorzystać z aktywnego tempomatu, który sam będzie hamował i przyspieszał. Automatyczna skrzynia ma tylko sześć biegów, w dodatku zmienia je w stylu kobiety szukającej w szafie sukienki na wieczorną randkę: przymierza wszystkie, po czym żadna nie okazuje się wystarczająco dobra. No i musicie być przygotowani na spalanie grubo przekraczające 10 litrów. No dobra, 13 litrów. A w mieście 15. Czasami 17.
Jednak mimo tych oczywistych wad CX-9 jest rewelacyjnym samochodem i piszę to z pełną odpowiedzialnością. Jej prostota sprawia, że obsługuje się ją równie łatwo jak widelec. Zostawcie swoje dzieci na trzy minuty w jakimś BMW albo volkswagenie, a rozbiorą je na czynniki pierwsze przy użyciu patyczka do uszu. A w mazdzie nie ma czego rozbierać. A nawet gdyby było, nie ma tam jak dotrzeć. Bo CX-9 jest po prostu ogromna – i z przodu, i z tyłu, i w bagażniku, gdzie możecie przewozić walizki albo dwie dodatkowe osoby. Przy pięciu osobach na pokładzie zdołacie jeszcze zabrać ze sobą ok. 800 l bagażu (do linii okien)! Układ kierowniczy nie jest zbyt precyzyjny, a mimo to złapałem się na jeździe z prędkością 170–180 km/h, myśląc, że ledwie przekroczyłem 120. To zasługa świetnego wyciszenia i dobrej – jak na bydlę o długości ponad pięciu metrów i wadze dwóch ton – stabilności. Wolnossący sześciocylindrowy silnik urzekająco brzmi, a 277 koni dba o to, żebyście nie musieli się stresować podczas wyprzedzania.
A teraz – proszę państwa – najlepsze. Plat du jour, wisienka na torcie, rodzyneczek: za jedyną w ofercie, w pełni wyposażoną wersję CX-9 salony mazdy życzą sobie 169 900 zł. Dostajecie za to nawet elektryczną klapę bagażnika, nawigację, przyjemnie grający system audio, skórzane i elektrycznie sterowane fotele, lakier dowolnego koloru, biksenonowe reflektory, grzane fotele, automatyczną skrzynię, dwudziestocalowe felgi, szyberdach, no i oczywiście napęd na cztery koła. Innymi słowy, dostajecie imponującego, cholernie przestronnego SUV-a z porządnym motorem, którego podciągnąć można na siłę do kategorii luksusowych za równowartość volkswagena passata w jednej z wyższych wersji.
Będę szczery – gdy wsiadałem po raz pierwszy do CX-9, przebiegło mi przez myśl, że to będzie jeden z najgorszych tygodni w moim motoryzacyjnym życiu. A doszło do tego, że mazdę wpisuję na moją niedługą listę samochodów „Chcę go mieć”. Doskonale czułem się za jej kierownicą, a – co równie ważne – doskonale czuła się w niej również cała moja familia. Dlatego nadaję jej tytuł najlepszego samochodu dla dużej rodziny na rynku. Oczywiście poza porsche boxsterem GTS.