Lekceważenie innowacji i trudny dostęp do kapitału to czynniki, które mogą ograniczyć reindustrializację. Wydatki na badania i rozwój w polskim sektorze prywatnym należą do najniższych w Europie. Według Eurostatu nasze firmy wydają na ten cel równowartość 0,4 proc. PKB. I daleko im pod tym względem nie tylko do konkurencji z Finlandii (2,3 proc. PKB, absolutny europejski lider), ale też do przedsiębiorców z regionu, np. czeskich i węgierskich (po 1 proc. PKB).

Jak biznes inwestuje w innowacje / Dziennik Gazeta Prawna
Co prawda wśród branż, które inwestują w innowacje, sektory przemysłowe zajmują wysoką pozycję (producenci maszyn i pojazdów przeznaczyli na nie 26 proc. wszystkich wydatków, co dało im drugie miejsce po IT), ale otwarcie przyznają, że oczekują wsparcia w tego typu projektach. Z niedawnego raportu PwC „Opłacalność inwestowania w badania i rozwój” wynika, że najbardziej pożądaną formą takiego wsparcia są dotacje (wskazało na nie 28 proc. pytanych firm) i ulgi podatkowe z tytułu prowadzenia prac badawczo-rozwojowych (21 proc. wskazań). Dopiero na trzecim miejscu znalazła się większa elastyczność i dynamika działania jednostek naukowych i badawczych (17 proc.).
Jeśli polskie firmy nie zaczną inwestować w innowacje, za kilka lat staną przed dylematem, jak skutecznie konkurować i jak finansować swój rozwój. Motor, który napędzał ich wzrost w pierwszej fazie transformacji – czyli napływ kapitału zagranicznego – wyraźnie słabnie. Inwestorzy zagraniczni chętniej odcinają teraz kupony od swoich polskich projektów, a punktem zwrotnym był wybuch kryzysu w 2008 r. To wtedy zagranica wypłaciła sobie ponad 8 mld euro dywidend z polskich spółek, praktycznie nic nie reinwestując. W ostatnich latach ten bilans nie wypada aż tak źle, ale i tak zagranica woli bardziej wypłacać pieniądze z polskich firm, niż je w nich zostawiać. W ubiegłym roku dywidendy wyniosły 6,3 mld euro, a kwota reinwestowanych zysków 5,6 mld euro. Głównym źródłem dywidend od zagranicznych inwestycji bezpośrednich jest właśnie sektor przemysłowy.
– Kapitału napływa mniej choćby dlatego, że skończył się program prywatyzacji. To, czy uda się zwiększyć ten napływ, zależy od dwóch czynników. Pierwszy to inwestycje w infrastrukturę, zwłaszcza drogi, w której mamy nadal duże zaniedbania. Drugi to podatki, a konkretnie radykalne obniżenie CIT, co jest jednak raczej mało prawdopodobne – podkreśla Jakub Borowski, główny ekonomista Crédit Agricole. Według Borowskiego przedsiębiorcy na razie wykorzystują proste rezerwy budowania konkurencyjności, czyli niskie koszty pracy. Potrwa to jeszcze mniej więcej dekadę. Ale na dłuższą metę może się to obrócić przeciwko nim, jeśli będzie negatywnie wpływać na jakość kapitału ludzkiego. – W wielu obszarach oferujemy dobrą edukację, kształcimy specjalistów, którzy potem wyjeżdżają za granicę, żeby zrealizować swoje aspiracje finansowe. Drugi problem to niedopasowanie tego, co oferuje nasz system edukacji, do tego, czego potrzebuje biznes – mówi ekonomista.
I to jest drugie ryzyko: specjalistów może zabraknąć również dlatego, że nikt ich nie wykształci. Ekspert jako pozytywny przykład podaje model niemiecki, w którym firmy ściśle współpracują już ze szkołami średnimi. Dzięki temu niemieckie szkoły nie wypuszczają masowo absolwentów kierunków, na które nie ma popytu. Efekt? Bezrobocie wśród młodych za Odrą należy do najniższych w Europie, wynosi niespełna 8 proc. To dużo poniżej średniej unijnej rzędu 23,1 proc. Stopa bezrobocia w grupie Polaków w wieku 15–24 lat przekracza 27 proc.
– W Polsce mamy system, w którym pieniądze idą za studentem, co nie motywuje żadnych zmian jakościowych na uczelniach. Może należy wprowadzić obowiązek przyjmowania określonej liczby studentów na kierunki, na które zapotrzebowanie zgłaszałyby przedsiębiorstwa. Chodzi o model, w którym biznes jasno definiuje, jakiej potrzebuje kadry, a państwowe uczelnie dostosowują do tego swoją ofertę dydaktyczną. Ale tu zderzamy się z kolejną barierą, tym razem po stronie pracowników dydaktycznych, którzy niekoniecznie są w stanie szybko i elastycznie zareagować – twierdzi Jakub Borowski.
Ostatni czynnik ryzyka to ciągłe zgrzyty w kontaktach między przedsiębiorcami a administracją, zwłaszcza podatkową. Teoretycznie z podatkami nie jest źle. Gdyby przyjąć za miernik udział dochodów z podatku od firm w PKB, to polskie firmy nie powinny narzekać. Według OECD pod tym względem jesteśmy na 10. miejscu w zestawieniu 33 krajów z wpływami rzędu 2,1 proc. PKB. Na pierwszym miejscu pod tym względem są Grecy (1,1 proc. PKB), najwięcej zaś wpłacają firmy w Norwegii (ponad 10 proc. PKB). Trudno obronić też tezę, że fiskus wobec polskich przedsiębiorców jest coraz bardziej pazerny. W danych OECD nie widać wzrostu obciążeń, co więcej – po wyraźnym spadku w latach 90. – dochody z podatków od firm liczone udziałem w PKB są mniej więcej na stałym poziomie.
Problem z systemem podatkowym nie tkwi jednak w samych stawkach i wpływach będących ich pochodną, ale w jego skomplikowaniu potęgowanym dodatkowo legislacyjną gorączką. Według raportu Doing Business przygotowanego przez Bank Światowy polski przedsiębiorca spędza średnio 286 godzin rocznie na podatkowych rozliczeniach. Średnia dla krajów OECD to 175 dni. Większość tego czasu pożera rozliczanie składek ubezpieczeń społecznych (124 godziny), sam podatek dochodowy zajmuje jedynie 62 godziny, resztę czasu przedsiębiorca poświęca wyjątkowo skomplikowanemu podatkowi VAT (co rok stopień tego skomplikowania wytyka Polsce Komisja Europejska). Wskaźnik liczby podatków (odzwierciedla nie tylko liczbę podatków i składek, ale też częstotliwość ich płacenia i zgłaszania fiskusowi) w przypadku polskich firm wynosi 18. To więcej niż średnia w OECD (11,8).