Fundusze ochrony kapitału zasadniczo realizują stawiane przed nimi cele. Zarabiają, ale nie na tyle dużo, aby przynosić realne zyski.

Fundusze z ochroną kapitału to propozycja na niepewne i zmienne warunki rynkowe. Zarządzający takim funduszem deklaruje, iż dołoży wszelkich możliwych starań, aby w określonym czasie wartość zainwestowanego kapitału nie spadła poniżej określonej wartości początkowej. Jednocześnie można liczyć na wypracowanie dodatkowego, choć stosunkowo niewielkiego zysku.

Na pierwszy rzut oka taka propozycja może się wydać mało atrakcyjna. Przeglądając wyniki pozostałych kategorii funduszy z ostatnich lat, można jednak skłonić się ku zmianie zdania. W ciągu trzech ostatnich lat (licząc do 24 sierpnia br.) WIG, najszerszy indeks warszawskiej giełdy, w zasadzie nie zmienił wartości, zyskując ledwie 0,1 proc. Pozostałe indeksy, m.in. WIG20, wypadły gorzej, notując kilkuprocentowe minusy. Poniżej kreski znalazła się też większość inwestujących głównie w Polsce funduszy akcyjnych i mieszanych. Fundusze akcji polskich uniwersalnych w ciągu tych trzech lat straciły średnio blisko 8 proc. Dokładnie dwukrotnie więcej, bo aż o 16 proc., spadły jednostki funduszy akcji małych i średnich spółek. Fundusze mieszane zrównoważone straciły 3,9 proc., a aktywnej alokacji prawie 8 proc.

Na tym tle fundusze ochrony kapitału spisały się względnie dobrze, bo te inwestujące w Polsce przyniosły średni zysk w wysokości 8,5 proc., zaś lokujące głównie za granicą 7,2 proc. Obydwa wyniki plasują się poniżej wskaźnika inflacji, który w tym czasie wyniósł ponad 10 proc., ale lepiej niż przytaczane powyżej fundusze akcji czy mieszane. Choć z drugiej strony gorzej od funduszy rynku pieniężnego (9,1 proc.) czy obligacji (10,9 proc.).

Fundusze z ochroną kapitału to w zasadzie odmiana funduszy mieszanych, łączących cechy funduszy akcji (agresywnych) i obligacji (bezpiecznych). Deklarując zachowanie różnych proporcji pomiędzy tymi dwoma, podstawowymi składnikami portfela inwestycyjnego, otrzymujemy różne produkty, które towarzystwa funduszy inwestycyjnych pakują do pudełek z napisami: „zrównoważony”, „stabilnego wzrostu” czy „aktywnej alokacji aktywów”. Oferta jest tak skonstruowana, aby każdy potencjalny klient znalazł produkt idealny dla siebie, w zależności od właściwego mu profilu ryzyka. Jedno z tych pudełek nosi nazwę „ochrona kapitału”.



Z dwóch filarów, na których z grubsza opiera się filozofia inwestycyjna wszystkich funduszy, czyli maksymalizacji zysków i minimalizacji strat, w przypadku funduszy z ochroną kapitału zdecydowanie ważniejszy jest ten drugi. Często stosują przy tym strategię zabezpieczenia portfela Constant Proportion Portfolio Insurance (CPPI). Sprowadza się ona do tego, że zdecydowaną większość aktywów fundusz inwestuje bezpiecznie, a tylko niewielką część w instrumenty o podwyższonym ryzyku, czyli głównie w akcje. W przeciwieństwie jednak do funduszy zrównoważonych czy stabilnego wzrostu, nie utrzymują przez cały czas tej proporcji na mniej więcej stałym poziomie, ale aktywnie dostosowują ją do sytuacji panującej na rynkach, co oznacza, że w skrajnych przypadkach w ich portfelach nie będzie ani jednej akcji. W przeciwieństwie jednak do funduszy aktywnej alokacji, udział aktywów o wyższym poziomie ryzyka w portfelu jest zdecydowanie niższy.

Głównym celem, jaki stawia sobie zarządzający funduszem ochrony kapitału, jest doprowadzenie do sytuacji, w której wartość jednostki uczestnictwa na koniec wyznaczonych okresów (przeważnie dwóch, trzech lat), jest nie niższa niż w pierwszym dniu tego okresu. Istnieje przy tym oczywiście szansa na ewentualne dodatkowe zyski, jednak, co można wywnioskować po przestudiowaniu materiałów informacyjnych kilku takich funduszy, jest to raczej celem drugorzędnym.

Trzeba pamiętać, że fundusze z ochroną kapitału nic nie gwarantują (nie mylić z funduszami z tzw. gwarancją kapitału). W prospektach informacyjnych lub emisyjnych wyraźnie to zastrzegają, używając standardowej formułki: „Fundusz nie gwarantuje osiągnięcia celu inwestycyjnego ani uzyskania określonego wyniku inwestycyjnego. Uczestnik musi liczyć się z możliwością utraty przynajmniej części wpłaconych środków”.

Nie można też zostawić bez komentarza samego stwierdzenia „ochrona kapitału”. Trzeba wyraźnie podkreślić, że to nie to samo co ochrona wartości kapitału, która polega na obronie siły nabywczej naszych pieniędzy, która kurczy się na skutek inflacji. W ciągu ostatnich trzech lat wzrost cen wyniósł ponad 10 proc. Zatem tyle mniej więcej wyniosłaby nasza strata, gdybyśmy przed trzema laty zainwestowali w fundusz z ochroną kapitału, którego jednostka uczestnictwa byłaby obecnie na tym samym poziomie co wówczas. Jednocześnie zarządzający funduszem mógłby być z siebie zadowolony, bo ostatecznie zrealizował podstawowy stawiany przed nim cel.

W zdecydowanej większości przypadków tak zresztą jest. Trzeba przyznać, że fundusze deklarujące ochronę kapitału wypełniają podjęte zobowiązanie. Po przejrzeniu wyników funduszy, których historia sięga co najmniej trzech lat, można się przekonać, że w większości przypadków wartość jednostki uczestnictwa na koniec tego okresu była wyższa od początkowej. Najlepszy fundusz zanotował wzrost wartości jednostki uczestnictwa o blisko 20 proc. Jak już wcześniej wspomniano, większość zyskała jednak nie więcej niż 10 proc. Zatem średnio wzrost wartości jednostek uczestnictwa funduszy ochrony kapitału w ostatnich trzech latach był niższy od inflacji. W porównaniu choćby z ofertą najlepszych depozytów bankowych, które zazwyczaj zapewniają jeden, dwa punkty procentowe realnego zysku, fundusze ochrony kapitału, biorąc pod uwagę średnią stopę zwrotu, wypadają więc wyraźnie gorzej. Tylko nielicznym udało się rywalizację z lokatami wygrać.

Instytucje finansowe kuszą nas reklamami, w których prezentują wysokie zyski i bezpieczeństwo, jakie dają nam ich produkty. Wiele z nich jest zapewne wartych tego, aby się nad nimi pochylić. Należy to jednak robić bardzo uważnie, aby zrozumieć istotę interesującego nas produktu, żeby móc odpowiedzieć sobie na pytanie, które zawsze, przed każdym zakupem czy inwestycją, powinniśmy sobie zadawać – czy aby na pewno jest nam to potrzebne?

Bernard Waszczyk