Nadciąga fala upadłych frankowiczów. Od lat borykają się oni z problemami. Wielu z nich, ludzi w, bądź co bądź, dobrej do niedawna sytuacji finansowej, ledwo wiąże koniec z końcem. Coraz więcej osób mówi: „Dość”. Wolą ogłosić upadłość, oddać mieszkanie i zacząć życie od nowa.
Mam na swoim biurku dwa postanowienia sądowe dotyczące sprawy upadłego frankowicza. Bankructwo pechowego kredytobiorcy ogłoszono w lipcu 2015 r. Kilka lat wcześniej wziął kredyt na mieszkanie, którego równowartość wynosiła ok. 210 tys. zł. Do chwili gdy złożył wniosek upadłościowy, zapłacił bankowi 120 tys. zł. Jednak już po ogłoszeniu upadłości okazało się, że jest winny bankowi 250 tys. zł (czyli więcej, niż wynosiła kwota kredytu, którą zaciągnął). Gdyby nie wzrost kursu franka w ostatnich latach, frankowiczowi zostałoby do zapłaty już tylko ok. 90 tys. zł plus odsetki i koszt wypowiedzenia umów. Przy czym przychód ze sprzedaży mieszkania przez syndyka wyniesie ok. 200 tys. zł – po likwidacji majątku frankowicz będzie więc dłużny bankowi ok. 50 tys. zł. Upadły postanowił walczyć w sądzie i domagać się tego, by w postępowaniu upadłościowym mógł spłacić tylko to, co pożyczył, a nie to, co wynika z zastosowanego na nim „niezgodnego z polskim prawem instrumentu finansowego”. Postanowienie sędziego komisarza (pierwsza instancja) wydane zostało w marcu 2017 r. Orzeczenie w drugiej instancji (sąd upadłościowy) – w styczniu 2018 r. Frankowicz czekał prawie rok, żeby się dowiedzieć, że przegrał (pierwsza i druga instancja), choć sąd przyznał mu całkowitą rację (druga instancja). I tak naprawdę można by uznać, że jest winny bankowi 90 tys. zł plus odsetki, ale jednak uznajemy, że jest winny 250 tys., bo… w swych pismach do sądu nie zawnioskował o powołanie biegłego, który by obliczył, ile dokładnie (co do złotówki) wynosi wierzytelność banku. Przecież sąd z urzędu tego nie będzie liczył.
Przykład ten pokazuje, że instytucja upadłości konsumenckiej rodzi się w bólach, a boli głównie upadłych. Do 2014 r. temat w zasadzie nie istniał. Obecnie na legislacyjnej pustyni wyrasta drzewko, na które trzeba chuchać i dmuchać. W przeciwnym razie niebawem będziemy się cieszyć, że „liczba upadłości konsumenckich w Polsce maleje”, a jednocześnie ludzie będą konać pod płotem. Dużo ogłaszanych, skutecznie przeprowadzonych upadłości to, jak pokazują przykłady Niemiec czy Wielkiej Brytanii, znak siły państwa i jego przepisów. A nie słabości.
Jeden z największych testów na to, czy upadłość konsumencka w Polsce będzie odpowiednio funkcjonowała, właśnie przed nami. Nadciąga fala upadłych frankowiczów. Od lat borykają się oni z problemami. Wielu z nich, ludzi w, bądź co bądź, dobrej do niedawna sytuacji finansowej, ledwo wiąże koniec z końcem. Coraz więcej osób mówi: „Dość”. Wolą ogłosić upadłość, oddać mieszkanie i zacząć życie od nowa. Kłopot w tym, że – jak pokazuje praktyka – tak się nie da. Przez dość kuriozalną interpretację przepisów, która pozwala upodlić frankowicza i wraz z obietnicą nowego startu zafundować mu podróż donikąd. Wróćmy więc do naszego przykładu (podobne prezentowaliśmy zresztą na łamach DGP już w 2016 r., niestety przedstawiciele władzy ustawodawczej chyba się z nimi nie zapoznali). Otóż upadłość konsumencką ogłosiła osoba, która zaciągnęła kredyt indeksowany we franku szwajcarskim. Bank zgłosił na sporządzaną przez syndyka listę wierzytelność w wysokości 250 tys. zł. Kwota wynika z tego, że bank wypowiedział kredyt i przeliczył całe zobowiązanie klienta (w tym odsetki i koszty wypowiedzenia kredytu) po aktualnym kursie – czyli licząc frank szwajcarski po niespełna 4 zł, a nie trochę ponad 2 zł.
A przecież bez trudu znajdziemy wyroki sądów (na przykład w Szczecinie, Łodzi), w których stwierdzono, że bank nie ma prawa przeliczać kwoty zobowiązania, gdy kredyt jest indeksowany we franku, według aktualnego kursu. Jest to klauzula abuzywna. Dla jasności: bez trudu znajdziemy również wyroki idące w przeciwnym kierunku. Ale gdyby uznać, że wierzytelność upadającego należy przeliczyć zgodnie ze stanem z dnia jej zaciągnięcia (uznając, że kredyt indeksowany we franku tak naprawdę nie jest kredytem zaciągniętym we franku, lecz w złotym – bo zresztą w złotówkach był wypłacony), jej wysokość spadłaby do ok. 90 tys. zł (zamiast wynosić 250 tys. zł).
Teraz popatrzmy na mieszkanie kredytobiorcy ogłaszającego upadłość. Załóżmy, dla uproszczenia rachunków, że jego obecna wartość wynosi 200 tys. zł. Jeśli uznamy, że przeliczenie zobowiązania powinno nastąpić po kursie pierwotnym, człowiek traci mieszkanie i zaczyna życie od nowa. Goły, ale wesoły. Jeżeli jednak uznać, że wierzytelność należy przeliczyć po kursie obecnym, to frankowicz nie dość, że straci mieszkanie, to jeszcze będzie musiał zapłacić ok. 50 tys. zł. Dowiaduje się zaś o tym dopiero po tym, gdy już złożył wniosek o ogłoszenie upadłości. Wychodzi na to, że sam siebie wtrąca w otchłań. Nie dość, że musi zorganizować sobie nowe lokum, to dodatkowo ma nad sobą topór banku-wierzyciela. A te, jak doskonale wszyscy wiemy, nie odpuszczają. Czyli z jednego bagna w drugie. Superupadłość, nie ma co...
Czytelnicy śledzący moje teksty zapewne wiedzą, że nie użalam się nad frankowiczami. Najczęściej piszę, że jeśli ktoś wziął kredyt indeksowany w walucie obcej, licząc, że będzie miał do spłaty mniej niż złotówkowicze, to podjął ryzyko i musi ponieść tego konsekwencje. Uważam jednak, że w przypadku tych, którym splot nieszczęśliwych okoliczności uniemożliwił obsługę kredytu i którzy musieli ogłosić bankructwo, wystarczającą konsekwencją jest utrata mieszkania, które przecież wcześniej urządzili i przez kilka lat spłacali. Nie trzeba ich dodatkowo rujnować, skoro założeniem upadłości konsumenckiej jest umożliwienie oddłużenia. Bank w takiej sytuacji też przecież nie jest stratny – taki upadły zwykle przez kilkadziesiąt miesięcy swój kredyt obsługiwał, w tym przez długi czas po kursie wyższym niż w dniu zaciągnięcia zobowiązania. Przeliczenie wierzytelności po pierwotnym kursie oczywiście byłoby dla korporacji finansowo niekorzystne, ale zarazem nie byłoby dla nich rujnujące. Po prostu by na frankowiczach nie zarobiły bądź nie zarobiły aż tak wiele.
Istotne w sprawie jest to, czy banki kilka lat temu, gdy udzielały kredytów, postępowały uczciwie. Coraz więcej świadczy o tym, że nie. Wiele sądów już się wręcz wyspecjalizowało w sprawach frankowiczów. I liczni sędziowie podkreślają, że w umowach roiło się od niedozwolonych postanowień umownych. Szala przechyla się to na jedną stronę, to na drugą, ale aby stwierdzić dziś z przekonaniem, że przy udzielaniu kredytów indeksowanych we franku szwajcarskim wszystko przebiegało zgodnie z prawem, trzeba by chyba być zatrudnionym w banku, który tychże kredytów udzielał.
Odkrycie nieprawidłowości zajęło profesjonalnym pełnomocnikom i sędziom kilka lat. Teraz zaś tego typu sprawy – gdy frankowicz ogłasza upadłość – trafiają do sędziów upadłościowych. Ci – bądźmy szczerzy – na ogół nie mają pojęcia o tym, jak powinna wyglądać umowa kredytowa ani w jaki sposób powinno nastąpić przeliczenie kursu. Stąd w orzeczeniach, które przejrzałem, roi się od stwierdzeń, które już kilka lat temu lepsi od orzekających sędziów fachowcy uznali za kuriozalne. Zarazem nie sposób obwiniać o to sędziów upadłościowych. Nie muszą być specjalistami w każdej dziedzinie. To kłopot systemowy, że aby rozstrzygnąć kluczową sprawę, czyli wysokość długu upadłego, muszą wpierw ocenić, jaki charakter miał kredyt indeksowany lub denominowany w obcej walucie.
Trwają właśnie prace nad nowelizacją prawa upadłościowego. Wątek kredytów walutowych jest w zasadzie pominięty. A wydaje się, że jeśli intencją resortu sprawiedliwości jest ożywienie upadłości konsumenckiej w Polsce i przełożenie wajchy na korzyść dłużników, to jedną z najlepszych decyzji byłoby przesądzenie, że w wypadku kredytów indeksowanych lub denominowanych w walucie obcej wierzytelność przeliczana jest według wartości waluty w dniu zaciągnięcia zobowiązania. Taki przepis w praktyce spowodowałby w większości przypadków, że dłużnik straciłby mieszkanie i zaczynał od nowa. Nie musiałby jeszcze spłacać dodatkowo banku. Bez wątpienia spowodowałoby to też większą chęć dłużników hipotecznych do ogłaszania upadłości. Frankowicze po doświadczeniach tych, którzy upadłości spróbowali, najzwyczajniej w świecie się tego boją.
Dziennik Gazeta Prawna
Jest też inne rozwiązanie, zaproponowane przez rzecznika praw obywatelskich Adama Bodnara. Wskazuje on, że większość młodych ludzi ma dziś zaciągnięte na kilkadziesiąt lat kredyty hipoteczne na zakup mieszkania. Likwidacja majątku dłużnika-konsumenta i sprzedaż zadłużonego mieszkania powoduje negatywne skutki społeczne. Dłużnik zmuszony jest do szukania nowego lokalu, z reguły w celu jego wynajęcia. Czyli już nawet po ogłoszeniu upadłości traci poczucie względnej stabilizacji. Rzecznik proponuje więc, by rozważyć wprowadzenie regulacji przewidujących możliwość umorzenia określonej części zaciągniętego kredytu mieszkaniowego (np. 20 proc.). Pozostałą część dłużnik spłacałby przez kolejne kilkadziesiąt lat, jak wynikałoby to z pierwotnej umowy. W obecnym kształcie upadłości konsumenckiej takie rozwiązanie jest niemożliwe do zastosowania. Oczywiście i tu bank byłby stratny w stosunku do dziś obowiązującego modelu. Ale państwo ma prawo ważyć różne interesy i wesprzeć obywateli kosztem banków, o ile nie prowadzi to tych ostatnich do poważnej straty. Inna rzecz, że mam pewne obawy, czy nagle nie okazałoby się, że osób z kłopotami finansowymi na papierze jest znacznie więcej niż w rzeczywistości. Mogłoby się zdarzyć, że ludzie zaczęliby kombinować, aby się załapać na tak opłacalną upadłość restrukturyzacyjną.
Mówiąc najogólniej: dziś sytuacja frankowiczów, którzy chcą ogłosić upadłość, jest zła. A zarazem jest ich na tyle dużo, że zasadne wydaje się ją poprawić. Spór wokół projektów ustaw mających wesprzeć frankowiczów jest gorący, ale w ogóle nie dotyczy kwestii upadłości. A dla wielu, którzy zaciągnęli kredyt indeksowany lub denominowany w obcej walucie, byłoby to rozwiązanie najlepsze.