To nie obawy o bezpieczeństwo, tylko rosnące koszty i wieczne opóźnienia mogą przekreślić plany rozwoju elektrowni jądrowych. Średni czas budowy obiektu to 10 lat i trudno uzyskać na niego finansowanie
W tym roku w USA zostanie oddany do użytku pierwszy reaktor atomowy od 20 lat. Jednostka nr 2 w elektrowni Watts Bar razem ze swoim starszym bratem dostarczą elektryczność dla 1,5 mln gospodarstw w stanie Tennessee. Reaktor ukończono, mimo że koszt inwestycji wyniósł ostatecznie o 2 mld dol. więcej, niż początkowo zakładano, a opóźnienia w budowie sięgnęły dwóch lat. Inwestor, firma TVA, oceniła, że główną przyczyną przesunięć były dodatkowe wymogi konstrukcyjne dla reaktorów atomowych, które amerykański regulator wprowadził po katastrofie w Fukushimie.
W pewnym sensie to cud, że Watts Bar 2 w ogóle powstał. Budowę elektrowni zaczęto w 1973 r., ale 12 lat później TVA na podstawie prognoz zużycia energii oceniła, że nie potrzebuje siłowni z dwoma reaktorami, i wstrzymała pracę nad jednostką nr 2. Jednostka nr 1 zaczęła wytwarzać prąd w 1996 r., po 23 latach od rozpoczęcia budowy. Był to ostatni reaktor oddany do użytku w USA. W 2007 r. TVA podjęła decyzję, żeby dokończyć porzuconą konstrukcję nr 2.
Opóźnienia i notoryczne przerosty kosztów to plaga trapiąca energetykę atomową. Przekonała się o tym Finlandia, gdzie w 2005 r. rozpoczęto budowę trzeciego reaktora w elektrowni w Olkiluoto. Nowoczesna jednostka miała wytwarzać energię pięć lat później i kosztować 3,2 mld euro. Ostatecznie jednak jej koszt wyniesie 8,5 mld euro, a rozpoczęcie działalności jest planowane najwcześniej na 2018 r. Bez obsunięć nie obyło się również w kraju z największym udziałem atomu, czyli we Francji. Od 2007 r. trwa tam budowa trzeciego reaktora w normandzkiej elektrowni we Flamanville. Inwestycja, która miała kosztować 3,3 mld euro i trwać do 2012 r., pochłonie prawdopodobnie 10,5 mld euro i będzie gotowa dopiero w 2018 r.
Losy tych dwóch inwestycji wzbudzają tym większe obawy w Wielkiej Brytanii, że w listopadzie 2015 r. rząd Davida Camerona ogłosił nowy, ambitny projekt polityki energetycznej kraju. Zgodnie z nim Zjednoczone Królestwo do 2025 r. chce wygasić kotły opalane węglem kamiennym, które obecnie pokrywają 1/4 zapotrzebowania na energię elektryczną. Węgiel miałby zostać zastąpiony energetyką gazową i atomową. Jednym z elementów tego planu jest budowa nowej elektrowni jądrowej Hinkley Point C na południu kraju. Ma być ona wyposażona w dwa francuskie reaktory EPR.
Problem polega na tym, że takie same jednostki są instalowane zarówno w Olkiluoto, jak i we Flamanville. Dodatkowo nową elektrownię mieliby budować Francuzi (a konkretnie EdF), którzy odpowiadają zarówno za inwestycję w Finlandii, jak i w Normandii. W związku z tym na Wyspach rosną obawy co do sensowności wartego 18 mld funtów projektu, który w przyszłości miałby zaspokajać 7 proc. brytyjskiego zapotrzebowania na prąd.
Obawy potęguje to, że inwestycja jest tak kosztowna, iż EdF ma problem z zabezpieczeniem finansowania. I to pomimo że brytyjski rząd zgodził się na mechanizm różnicowy, gwarantujący stałą, dwukrotnie wyższą od rynkowej cenę za energię, która będzie tam wytwarzana. Francuzom udało się nawet ściągnąć do pomocy chińską CGNPC, która w zamian za 1/3 udziałów pokryje trzecią część kosztów. Inwestycja jest tak kosztowna, że pochłonie 15–20 proc. środków, jakimi będzie dysponował EdF przez najbliższych 10 lat.
W samej firmie głosy w sprawie inwestycji także są podzielone. W marcu do dymisji podał się główny księgowy EdF Thomas Piquemal, argumentując, że Hinkley Point C zagraża przyszłości koncernu. Z kolei „Financial Times” dotarł do wewnętrznego raportu inżynierów firmy, którzy zalecają, aby uprościć konstrukcję elektrowni, która obecnie jest zbyt skomplikowana, a przez to koszmarnie droga. Paryż i Londyn są jednak zdeterminowane, by kontynuować inwestycję, bo zależy od niej przyszłość ambitnej polityki energetycznej. W końcu jeśli Hinkley Point C zakończy się porażką, nie znajdą się chętni na budowę kolejnych reaktorów.
Nawet najwięksi entuzjaści zaczynają dostrzegać, że opóźnienia w budowie i koszty mogą stanowić hamulec dla rozwoju energetyki atomowej. W opublikowanym w poniedziałek raporcie Nuclear Illustrative Programme eksperci Komisji Europejskiej zamieścili wykres, z którego wynika, że średni czas budowy i oddania do użytku elektrowni atomowej od lat 70. podwoił się. O ile 30–40 lat temu siłownię atomową budowało się pięć, sześć lat, o tyle teraz czas ten wynosi ok. 10 lat.
Spiralę kosztów i opóźnień starał się wytłumaczyć w artykule opublikowanym na łamach czasopisma „Energy Policy” Michel Berthélemy z francuskiego Komisariatu Energii Atomowej (fundacji finansowanej przez rząd). Jego zdaniem jednym z podstawowych powodów rosnących kosztów budowy reaktorów atomowych jest to, że buduje się ich za mało, przez co korzyści nie obniżają skali kosztów budowy. 30–40 lat temu raz opracowany model reaktora budowano w wielu egzemplarzach, dzięki czemu każda kolejna budowa stawała się tańsza, a nagromadzone doświadczenie techniczne pozwalało budować szybciej i sprawniej.
Dodatkowe zabezpieczenia jeszcze bardziej zwiększają stopień skomplikowania projektu, a co za tym idzie czas realizacji i koszt. Z tego względu, choć postęp technologiczny pozwala np. na obniżenie kosztów produkcji energii ze źródeł odnawialnych, w przypadku energii atomowej nic takiego nie zachodzi. Jeśli przemysł nie znajdzie sposobu na ich obniżenie, atom pozostanie specjalnością takich krajów jak Chiny, w których takie inwestycje może w nieskończoność dotować państwo.