Ludzie się łapią na oferty: „Pośrednictwo mieszkaniowe: ZERO marży”. Oczywista bzdura, bo przecież ktoś musi za usługę zapłacić. I klienci płacą, słono.
Miało być strasznie. Jest tak sobie. Deregulacja nie zabiła branży. Na pewno zaostrzyła się konkurencja, choć nie zawsze jest uczciwa. Sprawdziłam, jak zmienił się świat pośredników nieruchomości rok z kawałkiem po wejściu w życie ustawy Gowina. Wnioski: przybyło na rynku niedouczonych agentów z przypadku i zwyczajnych oszustów cwaniaków, a dziś klient nie ma się komu poskarżyć na ich działania. Oszukany, źle potraktowany, może co najwyżej iść do sądu i składać pozew. Jest też druga strona tego medalu: przybyło młodych fachowców, otwartych na nowe technologie, z odjazdowymi pomysłami. W dodatku odpowiedzialnych i rozumiejących konieczność nieustannego dokształcania.
Co nie znaczy, że przybyło miejsc pracy: aby tak się stało, paragrafy to za mało.

Drzwi do sukcesu

Agnieszka Pawłowska ma 37 lat i w Lesznie (64 tys. mieszkańców) prowadzi firmę Sukces, jedną spośród 26 podobnych zajmujących się pośrednictwem w nieruchomościach. Chciała być mechanikiem samochodowym, ale rodzice nie zgodzili się na to, by poszła do zawodówki, więc wybrała liceum ekonomiczne. Po nim była informatyka, pedagogika resocjalizacyjna, teraz robi studia podyplomowe z zakresu rzeczoznawstwa majątkowego. Wszystko to, jak mówi, bardzo się jej w pracy przydaje.
Imała się różnych zawodów, ale cztery lata temu, jeszcze przed deregulacją, poszła pracować do biura pośrednictwa prowadzonego przez ciotkę. Ale – śmieje się – z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, więc odeszła, bo nie bardzo jej się podobało ciotkowe prowadzenie biznesu. Przez następne dwa lata zdobywała doświadczenie na własną rękę pod okiem koncesjonowanego znajomego, który użyczył jej licencji. Miała szczery zamiar przystąpić do egzaminu państwowego, by zdobyć odpowiednie uprawnienia. Ale przyszła deregulacja i mogła otwierać drzwi do sukcesu bez tego. Nie dołączyła więc do grona 19 350 osób, które do 31 stycznia 2013 r. miały oficjalnie przyznane uprawnienia do wykonywania zawodu pośrednika w obrocie nieruchomościami.

Coś, co przed deregulacją działo się w czarnej albo w szarej strefie, dziś jest na porządku dziennym: ludzie bez pojęcia, którzy wchodzą na rynek dla paru strzałów i psują opinię branży

Ba, zawód wykreślono z ustawy, co nie znaczy, że fachowcy go wykonujący zniknęli. Bo nadal są potrzebni. Ludzie kupują i sprzedają domy, mieszkania, wynajmują, szukają budowlanych działek. Chcą wynająć lokal pod działalność komercyjną lub samemu go zbudować. Specjalista, który potrafi im doradzić w tym względzie, znaleźć ofertę szytą na miarę, przeprowadzić przez labirynt urzędowych ścieżek był, jest i będzie mile widziany. I na pośrednictwie zarobi.
Branża zaciekle broniła się przed wejściem ustawy. Prorokowano, że zrobi się wielki bałagan, rynek pośrednictwa nieruchomości przejmą oszuści, na czym ucierpi klient. Politycy, którzy przepychali deregulację przez parlamentarne i medialne wyboje, przekonywali, iż będzie tylko lepiej: zostanie zniesiona bariera wejścia do zawodu, powstaną tysiące nowych miejsc pracy, szansę dostaną młodzi, niewidzialna ręka rynku zmiecie z niego hochsztaplerów, a osłoni dobrych. Czas pokazał, że jedni i drudzy mieli rację. I jednocześnie – że się bardzo mylili.

Licencje zostały

To, co się rzuca w oczy na dzień dobry, to fakt, że licencje, choć nie są już potrzebne do tego, aby prowadzić doradztwo na rynku nieruchomości – nadal funkcjonują. I mają się dobrze. Wydają je różne organizacje branżowe, które – z jednej strony – bronią się przed zalewem dyletantów i upadkiem prestiżu tego zawodu, z drugiej – zarabiają na tym.
Marlena Joks, prezes Dolnośląskiego Stowarzyszenia Pośredników w Obrocie Nieruchomościami i Zarządców Nieruchomości DOSPON, opowiada, że zaraz po zrzuceniu przez rząd deregulacyjnej bomby w 2014 r. zorganizowała kurs zawodowy zakończony egzaminem i przyznaniem branżowego świadectwa czystości. Wszystko według wymogów europejskiej Rady Profesjonalistów ds. Nieruchomości (CEPI) – te same zasady, te same wymagania kompetencyjne, egzamin podlegający wystandaryzowanym obostrzeniom. W zeszłym roku kurs pomyślnie ukończyło 80 osób. – To głównie pracownicy biur nieruchomości z mniejszych miejscowości, którzy sami chcą rozkręcić biznes na własną rękę – opowiada Joks. Potrzebują wsparcia zawodowego, wiedzy i jeszcze świadectwa, które będzie ich uwiarygodniało, da im tym samym pewną przewagę nad ludźmi, którzy będą chcieli wskoczyć do zawodu na zasadzie „a nuż się uda” lub „pokręcę się, zarobię i zmykam”.
Często jest to dla nich uzupełnienie zawodu, który wykonywali – typu pośrednictwo kredytowe czy ubezpieczenia. Otworzyła się luka, więc z niej korzystają, inwestują w siebie. Przy czym kurs nie jest tani. W zależności od tego, kto go robi (a takich organizacji branżowych w Polsce jest sporo, nie licząc lokalnych oddziałów) trzeba wydać od 800 do 1,5 tys. zł. Ale jak widać – opłaca się. Tym bardziej że coraz częściej właściciele firm już w jakiś sposób zagnieżdżonych na rynku, którym zależy na rozwoju, nie przyjmują do pracy ludzi z ulicy, tylko żądają potwierdzenia kwalifikacji.
Leszek A. Hardek, prezydent Polskiej Federacji Rynku Nieruchomości (składają się na nią 23 stowarzyszenia regionalne, ma 3,5 tys. członków), wylicza, że w skali kraju w jego organizacji takie kursy przeszło ponad tysiąc osób. I klient, szukając solidnego pośrednika, może sprawdzić w prowadzonym przez nich rejestrze, czy człowiek, któremu zdecydował się powierzyć często transakcję swojego życia, ma ku temu kompetencje. Ale, jak przyznaje, poza jakimikolwiek stowarzyszeniami pozostaje przynajmniej połowa ludzi działających w branży. I wciąż wielu klientów zamiast sprawdzać, weryfikować, wybiera pośrednika na piękne oczy. Albo po taniości, co potem im się odbija bolesną – i drogą do wyleczenia – czkawką.
– Ja mam zamiar pobyć długo na tym rynku, więc najważniejszą sprawą jest dla mnie budowanie pozycji, a ta może się opierać wyłącznie na zaufaniu – trochę z wysokiego C zaczyna swoją opowieść Mirosław Sajur z Oławy. On jest dzieckiem deregulacji: wszedł na rynek nieruchomości po ustawie. Wcześniej przez sześć lat prowadził firmę doradztwa kredytowego, znał specyfikę i procedury. Jego firma zatrudnia dziewięć osób, z czego sześć ma licencję Polskiej Federacji Rynku Nieruchomości. One zajmują się pośrednictwem. – Postawiłem ludziom warunek: jak ktoś się chce włączyć w tę działalność, musi się dokształcać. Bo inaczej utoniemy – mówi.
Oława to niewielki rynek: 32 tys. mieszkańców. Najważniejsza jest pozycja, to, że klienci polecają sobie taką, a nie inną firmę. Ale zanim zdobędzie się zaufanie, trzeba się nadenerwować i postarać. Sajur właśnie wrócił ze spotkania z klientką, która wcześniej miała do czynienia z innym, też nowym na rynku pośrednikiem, więc jest nakręcony. – Pytam, czy już gdzieś zamieszczała swoje ogłoszenie, że chce sprzedać dom – opowiada. A klientka, że tak. Człowiek kazał jej wydrukować baner z numerem telefonu swojej firmy. Jak wydrukuje i umieści przed nieruchomością, to on się potem sprzedażą zajmie. I, jak mówi, szlag jasny go trafił, bo przecież tak nie można. On jest urodzonym sprzedawcą, liczą się dla niego może konserwatywne standardy, ale nie pojmuje, że można w taki sposób potraktować człowieka, który powierza mu swoją nieruchomość, a więc przyszłość i majątek. Więc tym bardziej musi udowadniać, że nie jest oszustem i złodziejem.

Mała rewolucja

Marlena Joks z DOSPON-u zapytana o zmiany, jakie zauważyła w branży na przestrzeni ostatnich miesięcy bierze głęboki oddech. I opowiada. To, co widoczne gołym okiem, to spadek liczby biur zajmujących się pośrednictwem, a tym samym zmniejszenie się liczby miejsc pracy w branży. W stosunku do 2013 r. o jakieś 35 proc. Być może jest to efekt chwilowy, gdyż zadziałały tutaj dwa mechanizmy poderegulacyjne. Pierwszy: część starszych pośredników wkurzyła się i obraziła. Ci, którzy mieli już uprawnienia emerytalne, poszli na zasłużony odpoczynek, bo nie mieli sił ani ochoty, by walczyć na zmieniającym się rynku, kopać z koniem, którego sił i zasięgu kopyt nie znali. Ci, którzy muszą jeszcze pracować, uciekli w bardziej przewidywalne branże: ubezpieczenia i kredyty. Drugi mechanizm polega na tym, że branża się konsoliduje. Ludzie zamykają indywidualne działalności gospodarcze, zakładają spółdzielnie, spółki, konsorcja. W ten sposób zbijają koszty stałe – wspólnie wynajmują lokal, jedna księgowa, wspólne strategie promocji.
Przeciętne biuro pośrednictwa nieruchomości to niewielka firma rodzinna, zatrudniająca do trzech osób. Takich dużych, mających po 8–10 pracowników, jest niewiele. Ci mali, średnio rzecz biorąc, na lokal, reklamę, ZUS muszą wydać 8 tys. zł miesięcznie. Więc przy zwiększonej konkurencji rentowność spada. Bo ile można wziąć od klienta? Stawki są różne: od 0 proc. (co można włożyć między bajki, bo nikt nie pracuje za darmo) do 3,5 proc. W porywach.
Rynek nieruchomości nieco się odbił w porównaniu z czasem kryzysowym, ale kokosów nie ma. Spadły ceny, a tym samym prowizje. Rynek wtórny walczy o każdy grosz z pierwotnym: trwa ekspansja deweloperów, a oni rzadko dają zarobić pośrednikom. – My działamy głównie na rynku wtórnym, mieszkań używanych, które zawsze będą tańsze – tłumaczy Marlena Joks. Więc do głosu dochodzi jeszcze jedne zjawisko: dziś mieć samo pośrednictwo w nieruchomościach to za mało. Najlepiej połączyć je z pokrewnymi usługami: człowiek chce kupić lokal, żeby w nim mieszkać, to dobrze mu przy okazji jeszcze załatwić na nie kredyt. A potem ubezpieczyć wszystko. On dostaje full serwis taniej, oni zarabiają. – Choć zastanawiam się, czy to jest etyczne, takie łączenie działalności – mityguje się moja rozmówczyni. Są kraje, np. Stany Zjednoczone, gdzie tego typu działalność musi być prowadzona odrębnie przez wyspecjalizowane jednostki. Ale u nas dziś tak właśnie to działa. Rynek się zmienił, trzeba się dostosować.
Żeby biegle się poruszać na rynku, profesjonalny pośrednik powinien się orientować w – lekko licząc – 60 aktach prawnych. Od różnych ustaw z zakresu prawa cywilnego, poprzez budowlane, podatki, prawo wodne, obrót nieruchomościami, spadki, grunty rolne, cudzoziemcy... Można zwariować, bo prawo tak szybko się zmienia.

Nowoczesne technologie

Agnieszka Pawłowska opowiada, że w jej mieście, Lesznie, miała w sumie dość miękkie lądowanie na rynku nieruchomościowym. Raz, że znała jego specyfikę. Dwa, że zanim otworzyła firmę na swoje nazwisko, najpierw poszła na kurs i zdobyła licencję branżową. Więc ten dyplom, który mogła powiesić na ścianie, nie tylko dodał jej odwagi, ale także o czymś mówi jej klientom. Trzy, że z posiadanym wykształceniem łatwiej jej stosować nowoczesne technologie, narzędzia, dzięki którym może się przebijać na rynku. – Tymczasem jedna z pań prowadząca biznes w moim mieście, powszechnie znana i ustosunkowana, nie potrafi obsługiwać komputera – opowiada. I raz w miesiącu przyjeżdża do niej facet, który oferty jej klientów wrzuca do sieci. Nie zauważyła, że świat się zmienił: dziś rynek działa głównie w przestrzeni cyfrowej. Nie wystarczy wrzucić ogłoszenia do wirtualu, trzeba jeszcze dbać o nie, pozycjonować, stawać na uszach, żeby wyświetlało się na pierwszych miejscach w wyszukiwarkach. Facebook, YouTube – tam młodsi, zamożniejsi klienci najpierw sprawdzają, co i jak mogą sprzedać/wynająć/kupić.
Mirek Sajur dodaje, że w jego firmie ogłoszenie klienta trafi na siatkę 200 zaprzyjaźnionych portali – to jest ryzyko profesjonalnego pośrednika: za bycie w necie trzeba płacić, choć nie zawsze zgarnie się nagrodę w postaci prowizji. Ale w ogólnym rozrachunku to się opłaca. Agnieszka chwali się: jej współpracownik na lokalne targi nieruchomości zrobił interaktywną ulotkę w 3D. Wystarczy najechać na nią smartfonem (jeśli ma się ściągniętą odpowiednią aplikację), żeby zobaczyć nieruchomość w pełnym wymiarze. Obejrzeć ją od środka albo dookoła obejść. – To trudna do sprzedaży na naszym terenie, bo warta niemal milion złotych posiadłość w Smyczynie – zdradza. U nich się sprzedają głównie tanie mieszkania, ludzie nie mają pieniędzy, a kredyty – z wejściem w życie rekomendacji wymuszającej wniesienie 10 proc. wkładu własnego – zrobiły się zbyt drogie. Ale dzięki szeroko zakrojonej akcji w internecie już pojawili się kupcy na ten prawie zamek.
Ten prawie zamek to w języku pośredników trudna nieruchomość. Na którą niełatwo zdobyć amatora. Ale ta trudność to dziś chleb powszedni. Łatwe same się sprzedają: choćby na dziesiątkach bezpłatnych portali, które zarabiają głównie na umieszczanych na nich reklamach. Jest sprzedający, jest klient, niech się dogadują ze sobą. Tyle że sprzedaż/kupno domu to coś więcej niż zamówienie książki czy koszulki w sprzedaży wysyłkowej. Więcej niż kupno auta na Allegro. Jak podkreślają wszyscy moi rozmówcy, dla większości ich klientów to transakcja życia. Bo dom czy mieszkanie to inwestycja, na którą się ludzie zadłużają, potem odpracowują przez większość życia. Albo majątek, który się dziedziczy, dorobek pokoleń. Więc nie w kij dmuchał. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy na rynku kredytowym zrobiło się wielkie zamieszanie. I ludzi nie stać, żeby utrzymać i spłacić te ich wymarzone domy wzięte w kredytach, często frankowych, na których już komornik trzyma łapę.
Wtedy potrzebują nie tylko pośrednika, ale przede wszystkim doświadczonego doradcy, który pomoże im wyjść z zakrętu życiowego, na który wpadli z poślizgiem. – Mam do sprzedaży nieruchomość, na której są 52 tytuły wykonawcze – zdradza Mirosław Sajur. Pośrednik, który zna się na swojej robocie, potrafi trudne sprzedać – wcześniej wyczyściwszy takie zobowiązania – znaleźć klientów, którzy polują na podobne perełki do zainwestowania. Bo są tańsze. Agnieszka Pawłowska zdradza, że czasem dostaje cynk od komorników, którzy także miewają ludzkie uczucia: jest człowiek w tarapatach, będziemy go licytować za 65 tys. zł, ale jego mieszkanie jest warte przynajmniej trzy razy więcej. Jest miesiąc do licytacji, więc może się pani uda sprzedać drożej, żeby coś mu zostało w kieszeni.
Ale trzeba znać się na prawie, by klienta nie wpuścić na minę: np. nie sprzedać mu domu, w którym jest zameldowany pułk lokatorów. Lub mieszkania z babcią, której przyrzeczono prawnie dożywocie. Bo i takie rzeczy się zdarzają.
A jeśli pośrednik zrobi błąd i wpakuje swojego klienta w sytuację, w której ten nigdy by się nie chciał znaleźć? Jeśli ma swoją firmę i wymagane prawem ubezpieczenie, jeśli podpisał z klientem umowę pośrednictwa – obie strony są chronione. Jednak nie zawsze tak się dzieje.

Fraudy były, są i będą

Michał Niewiński z Warszawy, z agencji Mieszkanie24.com, ma 31 lat i niemal od dziecka siedzi w nieruchomościach. W tym sensie, że jego rodzice mieli trochę działek i budynków na zbyciu, więc on od małego – chcąc nie chcąc – obserwował branżę i im pomagał. W 2009 r. założył własną agencję, jeszcze musiał zdać egzamin, by uzyskać licencję państwową, ale nie żałuje. Rynek warszawski jest o tyle łatwiejszy, że dużo jest na nim transakcji, więc dla doświadczonego pośrednika jest to niezłe łowisko, gdzie klientów i okazji nie brakuje. Ale także dużo trudniejszy niż te mniejsze, lepiej rozpoznane: trudniej się przebić.
I jeszcze tego, że większa na nim anonimowość, łatwiej się różnym cwaniakom ukryć. – Coś, co przed deregulacją działo się w czarnej albo w szarej strefie, dziś jest na porządku dziennym – ocenia. I wylicza: ludzie bez pojęcia, którzy wchodzą na rynek dla paru strzałów i psują opinię branży. To, co jest plagą, to podkradanie klientów, zwykle bez ich zgody. Działa to tak: człowiek daje ogłoszenie typu sprzedam/kupię/wynajmę na jakimś portalu, dodaje do tego zdjęcia. I nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego oferta jest natychmiast porywana przez nieruchomościowe szakale, które kopiują ją i umieszczają na swoich stronach. – Zdarza się, że ludzie, dla zabawy, do swoich anonsów dołączają fotografie wypasionych posiadłości z basenem np. w Stanach Zjednoczonych. I są agencje, które bez mrugnięcia oka kopiują je do swojej oferty – opowiada.
Plagą jest także sprzedawanie adresów przez pośredników. Wygląda to tak, że przychodzi do firmy człowiek z ulicy i proponuje: za 300 zł przekażę dane dziesięciu osób, które mają do sprzedaży mieszkania. To cały przemysł, osoby, które nie mają stałego zatrudnienia, umawiają się na spotkania w sprawie sprzedaży z ogłoszeń i spisują adresy, które przekazują dalej. Albo inny sposób, o którym opowiada Agnieszka Pawłowska: jest mnóstwo reklam nowych na rynku pośredników typu – zero procent marży. To by mogło oznaczać, że ktoś za darmo wykonuje zawód. Oczywista bzdura, ale ludzie się wciąż na to łapią, bo chcieliby po taniości załatwić swoją sprawę. W rzeczywistości polega to na tym, że nieuczciwy pośrednik nie bierze prowizji od kupującego, tylko od sprzedającego (ale za to dwa razy większą, np. 5 proc.). Ale ta prowizja i tak wliczona jest w cenę i de facto obie strony więcej płacą. Albo jeszcze gorzej: pośrednik nie podpisuje z żadną ze stron umowy, choć zgodnie nawet ze zderegulowanym prawem taka transakcja jest nieważna. W zamian proponuje: chce pan/pani za swoje mieszkanie 300 tys. zł. Ja je sprzedam za 303 tys., a górka będzie dla mnie. Klienci łapią się na ten słodki lep. Nie zdają sobie sprawy z tego, że sami będą musieli zapłacić podatek od całości transakcji.
Agnieszka Pawłowska zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt: z pośrednikiem od nieruchomości można podpisać umowę otwartą bądź na wyłączność. Otwarta to taka, w której klient ma wolną rękę, może dogadywać się choćby z setką agentów, kto pierwszy sprzeda, ten lepszy i zainkasuje swoją należność. Albo się podzielą marżą. Ta na wyłączność polega na tym, że klient oddaje się w ręce konkretnego pośrednika. Który, co tu dużo mówić, będzie się bardziej starał, więcej inwestował, aby jak najszybciej doprowadzić do zawarcia transakcji, skoro nagroda w postaci marży ma przypaść właśnie jemu. – Przed deregulacją był zapis, że jeśli klient już podpisał umowę na wyłączność z jakimś pośrednikiem, to inni nie mogą mu wchodzić w drogę – wyjaśnia. Teraz takich uregulowań nie ma. Więc zdarza się, że ona podpisuje wyłącznościówkę, a potem się okazuje, że w ciągu tygodnia czy dwóch osaczyło go kilku innych agentów i skłoniło do podpisania podobnych umów. Przekonywali: proszę podpisać z nami, bo tamten czy tamta tej nieruchomości nie sprzeda. I ludzie podpisują, bo chcą jak najszybciej doprowadzić do transakcji. I sami strzelają sobie w kolano, bo zgodnie z rozregulowanymi przepisami wszystkie te umowy są ważne, co oznacza, że nawet jeśli tylko jeden pośrednik doprowadził do zawarcia kupna/sprzedaży, to oni muszą zapłacić prowizję wszystkim, z którymi umowy podpisali. Więc płacz i zgrzytanie zębów.
Jednak najbardziej poszkodowani na deregulacji są starsi ludzie. To wymarzone ofiary wszelkiego rodzaju przekręciarzy, nie tylko nieruchomościowych. Bo oni ufają – firmom, które mają wizytówki, pracownikom ubranym w gustowne garnitury/garsonki, pod którymi nie widać braku skrupułów. I nad którymi nie ma bata prawa.
Parę przykładów z doświadczenia moich rozmówców: Nowy na rynku pośrednik dogaduje się z córką właścicielki mieszkania w Warszawie. Zamiast podpisać pełnomocnictwo notarialne, usiłują ją ubezwłasnowolnić dla jej dobra, żeby nie musiała się fatygować z jeżdżeniem do innej miejscowości. Licencjonowany pośrednik zrywa rozmowy, ale nie wie, czy jakiś inny się nie połaszczył na prowizję, która była wyższa niż rynkowa średnia.
„Kochana, wiem, że się umówiłyśmy, ale był u mnie pan Remeczek, a ja jemu nie potrafię odmówić” – starsza pani tłumaczy się z rumieńcem wstydu pośredniczce, z którą zawarła umowę na wyłączność. Remeczek jest znanym w środowisku lowelasem, który robi emerytkom wodę z mózgu. Nie czytają umów przez niego podsuwanych, bo on im „już wszystko wyjaśnił”. W rezultacie płacą większą prowizję, zrzekają się praw do reklamacji. Na starszych panów są wysyłane młode kobiety typu „Elwira”. Efekt: ten sam. Czyli seniorzy zostają oskubani z pieniędzy, a często lądują na ulicy, bo nie stać ich na to, by oszukańczą transakcję oddać do sądu.

Słowo cenniejsze od złota

Życie to nie jest bajka, słabi giną, trzeba umieć czytać umowy, nieznajomość prawa nie chroni przed jego skutkami – wszyscy znamy te mądrości, które urosły do rangi stanowionego prawa. Podczas gdy ono samo podwija ogon i się chowa. Skutkiem deregulacji rynku pośrednictwa nieruchomości jest nie tyle wolny, co anarchistyczny rynek.
Jednak, jak przekonuje Anna Tejs, wiceprezydent Krajowej Izby Gospodarczej Nieruchomości, wraz z deregulacją rynku zwiększa się także świadomość klientów. I coraz częściej – zanim wybiorą osobę bądź firmę, która pomoże im pozbyć się nieruchomościowego kłopotu – szukają, sprawdzają, googlują. Bo prawda jest taka, że jeśli pośrednikom jest ciężko, to klientom jest także coraz trudniej. Więc jedni i drudzy muszą się nauczyć żyć w nowym świecie. Pewnie za jakiś czas to wszystko się unormuje. Być może będzie tak, jak przekonuje Agnieszka Pawłowska, że słowo, podanie ręki, będą cenniejsze od złota, które można zarobić na jakiejś transakcji. Liczyć się będzie zaufanie.
Opowiada o swoim dniu pracy: wtorek, 21 kwietnia 2015 r. – Otworzyłam biuro o 8 rano, wpadła koleżanka, żeby poszukać jej mieszkania na wynajem, koniecznie nie wyżej niż I piętro. OK, przyjęłam zlecenie. Porobiłam w papierach, ale dzwoni klientka, że chciałaby dziś podpisać akt notarialny. OK. Potem telefon: znajomy chce kupić działkę. Potem koleżanka, że ten dom, który jej doradziłam, bardzo się podoba....
Przerywam, bo Agnieszka lubi i potrafi mówić. – Te wszystkie pani transakcje to znajomi? – pytam. Chwila milczenia. – No, tak – odpowiada. Bo w takim małym mieście jak Leszno wszyscy się znają. A jak nie znają, to przynajmniej słyszeli o sobie. Polecają nawzajem usługi. Więc jej sprawą jest, aby było o niej dobrze słychać. – Mam klientów, z którymi nie muszę nawet podpisywać żadnej umowy, wystarczy, że uściśniemy sobie ręce – mówi.
Ale zarówno Agnieszka, jak i Mirosław, jak też większość moich rozmówców, beneficjentów deregulacji Gowina, którzy dzięki niej łatwiej weszli na rynek i na nim zarabiają, twierdzą, że to był błąd. Który mści się i będzie się mścił w następnych pokoleniach. – Zwyczajny człowiek, nawet najlepiej wyedukowany, nie poradzi sobie z meandrami prawnymi związanymi z transakcjami – uważa Marlena Joks. Zwłaszcza że w grę, oprócz ekonomicznych interesów, wchodzą jeszcze emocje. I to duże. Ktoś dostał spadek. Ktoś się rozwodzi. Ktoś traci pracę, a przy okazji możliwość utrzymania domu.
Joks nie zapomni sprawy, która ją mnóstwo kosztowała. W sensie psychicznym, bo zarobkowo nie straciła: dwie siostry nie widziały się, nie miały żadnego kontaktu od kilku dekad. Bo jedna zwinęła drugiej narzeczonego, wyszła za niego za mąż i wyjechali za granicę. Nie spotkały się nawet na pogrzebie rodziców. Dopiero wówczas, kiedy trzeba było sprzedać zostawiony przez nich dom. – Zaczęły się strasznie kłócić. Bałam się, że rzucą się na siebie – wspomina. Nawet nie próbowała podsuwać im papierów do podpisania. Zamiast tego otworzyła flaszkę wina. Wróciły do niej do biura, na drugi dzień, już pogodzone. – Bo to nie jest taki zwykły zawód – przekonuje Joks. I dodaje, że jej zdaniem tak już pozostanie. No, chyba że Polska zamieni się w Stany Zjednoczone i kupno/sprzedaż mieszkania czy domu nie będzie znaczyć więcej niż zjedzenie dużego hamburgera.