Same usługi to za mało, aby kraje się rozwijały, a ludzie żyli dostatnio
Odwrócić negatywny trend / Dziennik Gazeta Prawna
Nie ma chyba na Zachodzie znaczącego polityka, który oburącz nie podpisałby się pod postulatem ponownego ściągnięcia przemysłu do swojego kraju. W USA mówił o tym w trakcie ostatniej kampanii prezydenckiej Barack Obama. Po drugiej stronie Atlantyku ideę lansuje brytyjski premier David Cameron. W 2012 r. Komisja Europejska postawiła sobie ambitny cel pod postacią zwiększenia udziału wartości dodanej produkcji przemysłowej do 20 proc. na koniec dekady. Trzecia strzała abenomiki, czyli polityki gospodarczej premiera Japonii, zakłada reformy strukturalne, których głównym celem jest ułatwienie warunków do prowadzenia biznesu.
– Na szali leży przyszłość Ameryki. Musimy sprawić, aby wróciły do nas miejsca pracy, aby wróciły szanse, aby wróciła duma – uderzał w patriotyczny ton prezes Walmartu Bill Simmons w 2014 r. Miał ku temu powody. Gigant amerykańskiej sprzedaży ogłosił pod koniec 2013 r., że w ciągu dekady zamierza wydać dodatkowe 50 mld dol. na towary „made in USA”. Zyska na tym m.in. branża tekstylna, która wyprowadziła się z kraju. Ale do USA chcą wracać także producenci bardziej skomplikowanych produktów. Z Meksyku jedną z fabryk przeniósł Whirlpool, ważny gracz na tamtejszym rynku AGD. Nawet Apple, znany z wysokich marż i cięcia kosztów operacyjnych, ogłosił, że chciałby składać swoje urządzenia z komponentów wytwarzanych w USA (choć Steve Jobs mówił Obamie: „Te miejsca pracy już nie wrócą”).
Te doniesienia sprawiły, że w USA zaczęto na serio mówić o powrocie przemysłu. To się może udać. Na skutek płac rosnących nawet o kilkanaście procent rocznie zmniejsza się konkurencyjna przewaga Chin. W latach 2005–2010 dynamika ta przyjęła średnią wartość 19 proc. rocznie, na co miały wpływ takie sytuacje, jak dwukrotna podwyżka uposażeń dla 920 tys. pracowników, którą przeprowadził Foxconn po fali samobójstw w jego zakładach. Ale sam ten czynnik nie wystarczy do wyjaśnienia przemysłowych powrotów. Jeśli siła robocza w Państwie Środka drożeje, wystarczyłoby przenieść produkcję tam, gdzie jest jeszcze taniej. I tak się dzieje, np. w Wietnamie.
Jak wyliczają w raporcie „Made in America, Again” eksperci Boston Consulting Group, w ogólnym rozrachunku firmy w przypadku przenoszenia produkcji muszą brać pod uwagę także koszty transportu (tym droższego, im wyższa cena ropy) czy ceł, ale też rosnące w astronomicznym tempie koszty zakupu ziemi pod fabryki w Chinach. Ważnym czynnikiem jest też to, że płace w Chinach rosną szybciej niż produktywność. W efekcie BCG konkluduje, że oszczędności związane z produkcją tam w porównaniu z USA zmniejszą się do 10 proc. Ważnym czynnikiem jest też rewolucja łupkowa i związane z nią niższe koszty energii elektrycznej i gazu. Według danych rządu USA w 2013 r. ich odbiorca płacił za kilowatogodzinę o 45 proc. mniej niż konsument europejski.
Amerykański przykład zadziałał także na wyobraźnię polityków europejskich. Tym bardziej że wraz z obecnością przemysłu – oprócz podatków i miejsc pracy – pojawiają się inne korzystne efekty. Jak zauważają eksperci z niemieckiego Instytutu Niemieckiej Gospodarki w Kolonii (IW), przemysł odpowiada za ponad 60 proc. nakładów na badania i rozwój generowanych przez sektor prywatny, przyciąga absolwentów kierunków ścisłych – czynniki istotne z punktu widzenia starań o konkurencyjną gospodarkę. Produkcja przemysłowa wymaga także sieci kooperantów, co dodatkowo zwiększa pozytywny wpływ fabryk na branże pomocnicze. Dodatkowo, jak zauważają badacze z IW, potrzeby współczesnych fabryk związane m.in. z komputeryzacją sprawiają też, że traci na aktualności dychotomia „albo przemysł, albo usługi”. Ten pierwszy nie może istnieć bez drugich.
Jak jednak zauważają analitycy Deutsche Banku, przeniesienie modelu niemieckiego z silnym przemysłem do innych krajów UE może się okazać trudne przez wzgląd na lokalną specyfikę każdego z nich. W żadnym innym kraju bowiem branże elektromaszynowa i motoryzacyjna nie stanowią tak poważnej składowej krajowego przemysłu. „Inne kraje nie będą w stanie z łatwością przenieść niemieckiego modelu do siebie, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że wiele niemieckich firm z tych dwóch branż ma za sobą dziesięciolecia udanej działalności biznesowej” – podsumowują analitycy.
Analitycy banku JP Morgan Chase uważają, że reshoring – jak proces powracania fabryk nazywa się w USA – trudno na razie uznać za zjawisko masowe. Widać to wyraźnie po wskaźniku wartości dodanej produkcji przemysłowej dla całej Unii, który chociaż drgnął po kryzysie finansowym, to za wcześnie jest jeszcze mówić o trendzie. Bardziej optymistyczne w tej kwestii jest PwC, które w 2014 r. na podstawie sondy przeprowadzonej wśród przedsiębiorstw prognozowało nasilenie zjawiska w Wielkiej Brytanii. Firma szacuje, że reshoring w ciągu dekady mógłby stworzyć na Wyspach dodatkowe 100 tys. – 200 tys. miejsc pracy.
Tymczasem nie zapowiada się, żeby przemysł miał się wyprowadzić z krajów azjatyckich, do których uciekł z Zachodu. Dzieje się tak głównie dlatego, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat branże te zdążyły wytworzyć w Azji całe klastry składające się nie tylko z wytwórców końcowego produktu, ale całej sieci sprawdzonych kooperantów. Był to proces rozpisany na dekady, bowiem branża elektroniczna zaczęła przenosić produkcję do Azji już w latach 70.
Dzisiaj najprościej produkować elektronikę właśnie tam, bowiem na miejscu są producenci komponentów elektrycznych, układów scalonych, płyt PCB, ekranów, obudów, opakowań itd. Na własnej skórze odczuł to m.in. polski start-up Wristly, produkujący smartwatche, czyli połączenie telefonu komórkowego i zegarka. Właściciele firmy nie byli w stanie znaleźć w Europie firmy, która za rozsądną cenę zaprojektowałaby elektronikę zasilającą urządzenie. Udało się to dopiero w chińskim Shenzhen, gdzie działa kilkanaście biur projektowych świadczących takie usługi. To oznacza, że Chińczycy nie tylko potrafią składać laptopy, lecz także mają pod ręką cały ciąg technologiczny.
Azjatycki przemysł, jeśli gdziekolwiek się przenosi, to tylko do sąsiednich państw, zgodnie z koncepcją lecących gęsi japońskiego ekonomisty Kanamego Akamatsu. Tak jak gęsi latają w kluczu, tak wymagająca najmniejszych nakładów technologicznych produkcja przenosi się od regionalnego lidera do kolejnych rzędów w kluczu. Tak było w latach 50. i 60. z produkcją tekstylną, która z Japonii przeniosła się do Korei Płd. i na Tajwan, a następnie z elektroniką w latach późniejszych.