Jeśli chodzi o gaz łupkowy i związane z nim nastroje, przeszliśmy już chyba wszystko: od entuzjazmu, gdy okazało się, że jesteśmy europejskim zagłębiem łupkowym, przez nadzieję, że lada moment ruszy jego wydobycie, długie oczekiwanie i rozczarowanie, że ciągle go nie ma (po drodze były jeszcze stosunkowo nieliczne protesty ludzi mieszkających w okolicach poszukiwań).
Aż wreszcie okazało się, że po pierwsze tego gazu być może wcale nie ma aż tak dużo, jak początkowo sądzono, a po drugie – i niewykluczone, że dużo ważniejsze – zrozumieliśmy, że obowiązujące regulacje zamiast ułatwiać poszukiwanie i wydobycie surowca, raczej to utrudniają.
Nie trzeba lepszego dowodu niż to, że w ciągu ostatniego roku liczba czynnych koncesji łupkowych zmniejszyła się o niemal jedną piątą. Ci, którzy drzwiami i oknami pchali się do nas kilka lat temu, stopniowo rezygnują: niektórzy sprzedają koncesje, inni zwracają je rządowi, w jeszcze innych przypadkach zgody na wiercenie po prostu straciły ważność.
Teraz – chociaż rząd deklaruje, że łupkowym inwestorom ma być łatwiej – niektórzy znów mogą stracić: odnowienie koncesji będzie zależało od tego, jak ich posiadacze wywiązywali się z dotychczasowych zobowiązań. Przypomina się Hellerowski „Paragraf 22”.
Rzecz jasna, jeśli chcemy, żeby w Polsce gazu w łupkach szukały tylko największe krajowe firmy, to cel zapewne uda się osiągnąć. Ale jeśli liczymy na to, żeby gaz popłynął jak najszybciej, to nowe podejście może się okazać ślepą uliczką.