Grożą protestami w związku z brakiem przepisów dotyczących deputatu węglowego. Żądają przywrócenia „czternastek” i wyższych płac. Ale od półtora roku tak naprawdę siedzą jak mysz pod miotłą. Kto? Górniczy związkowcy.

Związek Zawodowy Górników w Polsce coraz głośniej mówi o proteście w Warszawie. Ma się odbyć na przełomie czerwca i lipca. Bo od roku rząd nie zrobił obiecanego porządku z deputatami węglowymi. Zarówno tymi zabranymi emerytom w niektórych spółkach węglowych (2,5-3 tony rocznie, czyli ok. 1500 zł), jak i z tymi dla wciąż zatrudnionych w kopalniach, które w jednych firmach są wypłacane a w innych nie (8 ton na osobę, czyli ok. 4000 zł rocznie). Tyle tylko, że do tego czasu mają być – według zapowiedzi wiceministra energii Grzegorza Tobiszowskiego – nowe przepisy porządkujące wciąż niezałatwioną sprawę deputatów. Projekt ustawy zresztą z resortu energii wyszedł – utknął tylko na komitecie Ekonomicznym Rady Ministrów.

Jeśli jednak przepisy zostaną w końcu uchwalone, powód do protestu zniknie, a rząd będzie odliczał kolejne tygodnie spokoju społecznego w górnictwie.
To pierwszy rząd od lat, któremu udało się zapanować nad wyrywnością górniczej strony społecznej na Śląsku, choć jednak wcale nie jako pierwszy ma „ministra od górnictwa” właśnie ze Śląska. Wiceminister energii Grzegorz Tobiszowski słynie z tego, że ze związkowcami porozumieć się potrafi. Jak trzeba na rozmowach spędzi 12 godzin bez wyjścia z sali, a na sejmowej komisji skarbu i energii będzie nawet do 2.30 w nocy (z takim posiedzeniem mieliśmy do czynienia w ubiegłym roku). A do tego kursuje między Warszawą a Katowicami i jest dla strony społecznej dostępny. Wybaczyli mu nawet, że zapewniał, że zamykania kopalń nie będzie, tymczasem to właśnie rząd PiS wziął się naprawdę do pracy nad restrukturyzacją sektora podejmując momentami mało popularne decyzje, jak choćby ta o likwidacji kopalni Krupiński (precyzując – decyzję podjął zarząd Jastrzębskiej Spółki Węglowej, ale nigdy by tego nie zrobił bez błogosławieństwa większościowego, państwowego właściciela).

Gdy zamykane były kopalnie Makoszowy i Krupiński górnicy odgrażali się protestami, jednak umierały one śmiercią naturalną, bo kierownictwo ministerstwa energii po sto razy powtarzało ekonomiczne argumenty przemawiające za tą decyzją oraz tłumacząc prawne konsekwencje unijnych przepisów (zgoda na pomoc publiczną tylko na likwidację kopalń).

Rząd jednak reformując górnictwo potrzebuje sukcesu jak kania dżdżu. Tym flagowym sukcesem ma być narodowy czempion, czyli Polska Grupa Górnicza, która w 2016 r. powstała na gruzach bankrutującej Kompanii Węglowej. W tym roku przejęła kopalnie Katowickiego Holdingu Węglowego. Ma kosmiczne problemy z wydobyciem (do wykonania planu 32 mln ton brakuje już ponad 2 mln ton od początku roku), ale za to ma wieloletnią strategię i ambitne plany. Dlatego górnicy zażądali przywrócenia zawieszonych „czternastek” i podwyżek płac oraz rewaloryzacji posiłków profilaktycznych, tzw. flapsów.

Jak wyliczyliśmy w DGP – roczny koszt, bagatela, ok. 0,5 mld zł. Kto bogatemu zabroni... No tak, bogatemu, a PGG bogata nie jest. Wiceszef Związku Zawodowego Górników w Polsce, Wacław Czerkawski, powiedział mi kilka dni temu, że strona społeczna widzi, że problemów w branży nie da się dalej pudrować. Pytanie więc, na ile jeszcze wszystkim starczy cierpliwości wytrwania w tej społecznej ciszy. Oby jak najdłużej, bo ja na palenie opon w Warszawie zupełnie nie mam ochoty i raczej nie jestem jedyna.

Jednak jeśli minister Tobiszowski faktycznie by awansował (a takie plotki pojawiają się na rynku, ale ponieważ to plotki, to nie będę ich powtarzać) i ministerstwo porzucił, to jego potencjalny następca łatwo mieć nie będzie.