Polska elektrownia jądrowa jest jak Yeti – wszyscy o niej mówią, ale wciąż nikt jej nie widział.
Gdy słucham naszych polityków rozprawiających na temat atomu, mam wrażenie, że cierpimy na zbiorową, energetyczną schizofrenię. Poprzedni rząd przekonywał, że zbuduje elektrownię atomową i będziemy mieć dzięki temu tanią i czystą energię. W kraju, w którym dziś 83 proc. prądu produkowane jest z węgla kamiennego i brunatnego, taka rewolucja daje od razu dobry PR, także w Unii Europejskiej.
Żeby nie było wątpliwości – na mówieniu się nie skończyło. Elektrownia znalazła się w polityce energetycznej Polski rozplanowanej do roku 2030 (aczkolwiek na zasadach wielkiej ogólności). No i wydano na nią już kilkaset milionów złotych. Efekt? Nie mamy nawet wybranej lokalizacji potencjalnego reaktora, a obecny rząd co tydzień czy dwa zmienia zdanie na temat tego, jak ma wyglądać nasza atomowa przyszłość. Kluczowa jednak jest odpowiedź na pytanie, czy w ogóle będziemy się w to bawić, czy pozostaniemy tylko przy testach w Świerku i badawczym reaktorze o wdzięcznym imieniu Maria. O słynnym Żarnowcu, zwanym przez złośliwych Żarnobylem, i marzeniach o polskiej potędze atomowej w czasach PRL nie wspominając. Ale co teraz?
Kiedy prześledzi się tylko tegoroczne wypowiedzi ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego dotyczące budowy elektrowni atomowej w Polsce, może się zakręcić w głowie. Najpierw zdecydowanie powiedział o tym, że rezygnujemy z finansowanego z budżetu państwa projektu budowy 3000 MW mocy za 50–60 mld zł. Potem jednak powiedział, że sprawę musimy przemyśleć. W powerpointowej prezentacji wicepremiera Mateusza Morawieckiego atom zajmował bardzo ważne miejsce jeszcze w 2016 r. Ale gdy prezentacja stała się Strategią na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju przyjętą przez rząd, sprawa atomowa nie jest już tak oczywista i pokazana wprost – jest rezerwa, stanowisko zachowawcze, nie za bardzo rozwijające ten projekt, ale też niepozwalające uznać go za skreślony. Teoretycznie w tym roku ma zapaść ostateczna decyzja o tym, czy będziemy w ogóle budować siłownię jądrową, czy definitywnie z tego pomysłu zrezygnujemy. Niedawno jednak pan minister powiedział, że powinniśmy budować elektrownię atomową, bo jest zeroemisyjna i pozwoliłaby nam uratować polski węgiel. Antywęglowa Bruksela bowiem patrzyłaby na nas łaskawszym okiem, gdybyśmy przestali stawiać tylko na czarne złoto. Tu z kolei padły słowa o 1200 MW mocy jądrowej do 2030 r.
Taki stan zawieszenia, z jakim mamy dziś do czynienia w kwestii atomu, nikomu nie służy. Przypomnijmy, że w grupie PGE nadal funkcjonuje spółka atomowa EJ1. Choć jej działalność została obecnie mocno ograniczona, to twór ten nadal generuje koszty. Powiedzmy więc ludziom w końcu jasno, czy są one niezbędne, czy jednak nie. A jeśli nie – może warto skończyć ten cyrk?
Decyzja o budowie elektrowni atomowej nie jest łatwa. Pomijam już kwestię techniczną, jaką jest lokalizacja wymagająca dużo wody do chłodzenia reaktora. Pomijam też kwestie bezpieczeństwa w znaczeniu nastawienia społecznego, bo nie tak dawno resort energii chwalił się sondażem, z którego wynika, że ponad 60 proc. Polaków jest za budową elektrowni w Polsce – to najlepszy wynik od 2012 r. (badania resortu prowadzone są cyklicznie). Mam wrażenie, że z atomową decyzją trochę zaspaliśmy. Jeśli przeanalizujemy trwające tego typu inwestycje, od razu widać, że dziś opóźnione są praktycznie wszystkie, a realne koszty zupełnie nie przystają do tego, co zakładały pierwotne biznesplany. Niechlubną rekordzistką jest tu niewątpliwie inwestycja fińska. Tamtejszy trzeci reaktor siłowni Olkiluoto budowany jest od 2005 r. Miał ruszyć w 2009 r., być może ruszy w 2018 r. Ze względu na gigantyczne opóźnienia fiński rząd zrezygnował z budowy kolejnego bloku, czyli Olkiluoto 4. A koszt inwestycji dziś jest ok. trzy razy większy niż zakładano.
A skoro przy kosztach jesteśmy, pojawia się pytanie: kto za to zapłaci? Resort energii mówi zdecydowane „nie” kontraktom różnicowym, na które zgodę Komisji Europejskiej dostała m.in. brytyjska siłownia Hinkley Point. To pewien rodzaj wsparcia producenta energii polegający na gwarancji stałej ceny, nawet gdy ta na rynku jest niższa. Polski rząd uważa jednak, że u nas takie rozwiązanie nie może wchodzić w grę.
Obecnie hurtowa cena energii w Polsce jest niska i oscyluje między 150 a 160 zł za 1 MWh. Zakładając koszt budowy elektrowni atomowej na poziomie 40–60 mld zł za 3000 MW, cena za 1 MWh prądu wynosiłaby ok. 400 zł. Narodowa zrzutka na ten cel oznaczałaby podwyżki rachunku za prąd Kowalskiego. Przy budowie tylko jednego reaktora o mocy ok. 1000 MW byłoby to ok. 1000 zł więcej, mówiąc obrazowo. Jeśli bowiem to rodzime koncerny energetyczne zostałyby zaangażowane w to przedsięwzięcie, gdzieś musiałyby sobie odbić takie wydatki. A patrząc na to, jak drenowana jest polska energetyka – a to przy ratowaniu górnictwa czy budownictwa, a to repolonizująca francuskie aktywa w Polsce – trzeba się zastanowić, jak głęboka jest ta kieszeń, do której chce się sięgnąć. Warto by się jeszcze zastanowić, kto dostarczy nam know-how. Polskiej technologii w budowie atomówki nie mamy. Francuska Areva (należy do EDF)? Raczej nie – i to nie ze względu na caracale czy jedzenie widelcem. Jej projekty są ogromnie opóźnione. Od Rosjan technologii nie kupimy z przyczyn oczywistych. Może więc Chińczycy?
Warto z drugiej strony przypomnieć też, że np. Niemcy jakiś czas temu ogłosili, że elektrownie atomowe będą zamykać. A po katastrofie w japońskiej Fukushimie debat wokół sensu inwestycji w atom jeszcze przybyło.
Sęk w tym, że Polska jako członek UE jest zobowiązana do postawionych wszystkim krajom celów redukcji emisji dwutlenku węgla. Debata wokół kształtu unijnego systemu handlu emisjami po 2020 r. trwa, niemniej jednak już dzisiaj wiemy, że darmowych uprawnień do emisji CO2 będzie znacznie mniej niż dotychczas, a poza tym będą droższe. Dzisiejsze poziomy 5 euro za tonę pójdą w zapomnienie, bo prognozy do roku 2030 mówią o ok. 30 euro za tonę emisji CO 2 . To cios w serce dla krajów, których gospodarka oparta jest na węglu. Dla Polski może on być szczególnie bolesny, ponieważ nie potrafimy przedstawić żadnej poważnej alternatywy dla węgla. Budowa elektrowni atomowej oczywiście by nią była, ale przy obecnym kształcie debaty nad tym zagadnieniem trudno uwierzyć, że ktoś myśli o tym projekcie poważnie. Odnawialne źródła energii też nie są naszą mocną stroną. Zwłaszcza że minister energii nie kryje niechęci do morskich farm wiatrowych, które miały nam dawać czystą energię na Bałtyku. Powiedział nawet, że gdyby to on miał wybierać, to postawiłby na atom, a nie wiatraki.
A jeśli nie atom, to co? Gaz, drodzy państwo, gaz. UE nie zrobi już kroku wstecz, jeśli chodzi o węgiel. A jeśli nadal chcemy go spalać w elektrowniach (w końcu w planie mamy budowę kolejnego wielkiego bloku ok. 1000 MW w Ostrołęce) i pozwolić naszym kopalniom na dalszą pracę, to musimy zrozumieć zasadę kija i marchewki. Chcemy brać – musimy coś dać. A z tym w planowaniu naszej energetyki, również atomowej, mamy gigantyczny problem.