Senat przegłosował w czwartek poprawki do ustawy górniczej wprowadzające urlopy górnicze dla etatowych związkowców z zamykanych kopalń. O tę cenną nagrodę (wartą ok. 20 mln zł) za spokój społeczny w sektorze węglowym pokłóciły się już nawet związki zawodowe.

DGP nagłośnił sprawę w poniedziałek, gdy napisaliśmy o ekspresowej zmianie prawa w Sejmie 9 marca. 16 marca Senat postawił kropkę nad „i”. To oznacza, że etatowi związkowcy z kopalń przeznaczonych do likwidacji (ok. 55 osób), którym zostały do emerytury cztery lata lub mniej skorzystają z urlopów górniczych jak górnicy dołowi. Urlop górniczy to świadczenie z budżetu państwa (pomoc publiczna) – osłona socjalna dla załóg likwidowanych kopalń. Załóg pracujących na dole. Maksymalnie przez cztery lata delikwent pobiera 75 proc. dotychczasowej średniej pensji. Dodatkowo może też pracować poza branżą. I o ile dla dołowców tuż przed emeryturą świadczenie wpisane było od dawna, tak dla etatowych związkowców jest od dziś.

Zapomniałabym – nowelizację ustawy musi podpisać jeszcze prezydent Andrzej Duda. Ale chyba nie będą się zakładać o to, czy to zrobi, czy nie. Dziś o skierowanie zmian w ustawie do Trybunału konstytucyjnego zaapelował związek zawodowy Sierpień 80. Jego przedstawiciele nazywają wprowadzone na szybko zmiany skandalem i żenadą. Trudno się z tym nie zgodzić, skoro akurat tak się złożyło, że wprowadzono je akurat po tym, jak związki zawodowe Katowickiego holdingu Węglowego i Polskiej Grupy Górniczej zgodziły się na połączenie tych firm, czemu opierały się tygodniami. I akurat wtedy, gdy zaczęło się wielkie odliczanie do likwidacji kopalni Krupiński.

Oczywiście dobrze zorientowani powiedzą natychmiast, że Sierpień 80 jest taki mądry, bo jego członkowie się na te urlopy nie załapią. Skorzysta za to m.in. Solidarność, Związek Zawodowy Górników w Polsce czy Kadra. Przedstawiciele tych związków uważają, że wszystko jest w porządku, bo etatowe oddelegowanie do pracy związkowej w kopalni to przecież praca. Czy tak samo ciężka jak górnika dołowego? Chyba bym się spierała. Ale ja na dole jestem częściej niż niejeden zawodowy związkowiec, a na etacie związkowym nigdy nie pracowałam. Nie jestem więc obiektywna...

Z moich obliczeń wynika, że gdyby 55 etatowych związkowców wysłać na czteroletnie urlopy, to kosztowałoby ok. 24 mln zł. Oczywiście każdy z nich ma inny czas do osiągnięcia wieku emerytalnego, więc minister energii uspokaja – kwota ta nie powinna przekroczyć 20 mln zł, dlatego nie trzeba będzie niczego uzgadniać z Komisją Europejską, która notyfikowała nam 8 mld zł pomocy publicznej na likwidację kopalń (w tej puli są też środki na rzeczone osłony socjalne). Tyle, że to nasze pieniądze. Nie ministra, nie rządu. Tylko pana, pani i moje – bo budżetowe.

Czy kupowanie spokoju społecznego dla garstki ludzi naprawdę nikogo nie dziwi? Gdy czytałam komentarze internautów po tym, gdy DGP sprawę nagłośnił zastanawiałam się, czy na pewno nie mają klapek na oczach. Bo że sprawa jest śliska – czuć na kilometr.

Najgorsze jest to, że ministerstwo energii w ogóle nie widzi problemu w układaniu się ze związkowcami. Oczywiście pakt o nieagresji zawarty przed wyborami zobowiązuje, ale chyba wszystko ma swoje granice. - Przecież pani wie, że ustawy o związkach nikt nie ruszy, to trzeba inaczej się pozbyć tego betonu, może przyjdą młodsi – słyszę od jednego z senatorów PiS.

A minister energii, Krzysztof Tchórzewski powiedział w środę wprost: - Jesteśmy w trudnym procesie restrukturyzacji górnictwa i ugód, by ten proces wesprzeć potrzebna jest dobra współpraca ze stroną społeczną – mówił pytany m.in. o wypłaty nagród jednorazowych w Polskiej Grupie Górniczej, która skończyła rok 2016 z ponad 320 mln zł straty (planowana miała wynieść ok. 370 mln zł).

Nie wiem jak długo można głaskać związkowców po główce. Być może PiS ma nadzieję, że dzięki tak skandalicznym zapisom i tak już mocno podzielone związki zawodowe jeszcze bardziej skoczą sobie do gardeł i problem sam się rozwiąże. Wiem za to jedno. Na miejscu górników przy okazji takich decyzji chyba bym się trochę... zdenerwowała.