Do końca roku ma zostać przyjęty prezydencki projekt ustawy obniżającej wiek emerytalny. Taką o obietnicę złożyła wczoraj premier Beata Szydło. I co z tego, skoro nadal nie wiadomo w jakim kształcie. Otóż jego gospodarzem jest teraz Sejm, który czeka na rząd.
W dokumencie sejmowym o numerze 62 zapisano, że rozwiązania umożliwiające przechodzenie na emerytury kobietom w wieku 60 lat, a mężczyznom w wieku 65 lat wejdą w życie 1 stycznia 2016 roku. Sprawa wydawała się prosta. Prezydent obiecał obniżenie wieku. Potwierdziła to premier Beata Szydło. Sztandarowa obietnica Prawa i Sprawiedliwości szybko jednak zaczęła rodzić wątpliwości. Było ich tak dużo, że dopiero w przyszłym tygodniu rząd ma przygotować swoje stanowisko w sprawie obniżenia wieku emerytalnego. Niestety nadal nie wiadomo, co faktycznie myślą o propozycji Andrzeja Dudy szefowie poszczególnych resortów, bowiem do tej pory nie upubliczniono wyników konsultacji międzyresortowych. A w tym przypadku kluczowa jest opinia resortu finansów, który musi zagwarantować finansowanie tej obietnicy.
Tymczasem przeciąganie się prac nad prezydenckim projektem wykorzystują zwolennicy i przeciwnicy zmian. Z różnych zakamarków wyciągane są najróżniejsze opracowania statystyczne prezentujące skrajne stanowiska. Pracodawcy mówią o nadciągającej katastrofie systemu ubezpieczeń społecznych. Związkowcy, że wszystko będzie w najlepszym porządku, i żądają, aby wprowadzić także emeryturę stażową (prawo do niej nie byłoby uzależnione od kryterium wieku zainteresowanego, ale lat pracy). Wszyscy tak skutecznie bronią swojego stanowiska, że w efekcie na posiedzeniu Rady Dialogu Społecznego nie osiągnięto kompromisu. Teraz wszystko w rękach rządu, a raczej resortu finansów, gdzie liczy się przede wszystkim koszty, a nie skutki społeczne danego rozwiązania.
A te mogą być – przynajmniej w pierwszym roku obowiązywania nowego rozwiązania – spore. Może się bowiem okazać, że właśnie owo przeciąganie prac nad ustawą spowoduje, że jeśli faktycznie wejdzie w życie – przyszli emeryci będą brać to, na co im pozwala na daną chwilę prawo. Bo u nas każde rozwiązanie rodzące skutki finansowe dla budżetu państwa nie jest docelowe. Tak więc nie jest powiedziane, że w przyszłości przepisy się nie zmienią i w efekcie będziemy musieli pracować do 70. roku życia.