Większość Polaków, szczególnie 40-i 50-latkowie, nie może się doczekać uchwalenia prezydenckiego projektu ustawy, który ma obniżyć wiek emerytalny. I na nic się zdają wyliczenia Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, że nowe przepisy spowodują dramatyczne obniżenie przyszłych świadczeń. Polacy są głusi na tego typu argument. Czyżby nie umieli liczyć? Otóż nie.
Eksperci tłumaczą, że dłużej pracując, ubezpieczeni więcej zbiorą pieniędzy na swoich kontach. I tak będzie, jeśli utrzymają swoją pracę na etacie. Niestety w erze panoszących się umów cywilnoprawnych nie jest to łatwe, nawet gdy zna się kilka języków i legitymuje wykształceniem wyższym. Na nic się też zda doświadczenie. Pracodawcy bowiem nadal niechętnie zatrudniają na umowy o pracę osoby powyżej 50. roku życia. Efekt jest taki, że wcześniejsza emerytura jest traktowana w Polsce jako zabezpieczenie przed ewentualnym bezrobociem.
Takiej sytuacji bynajmniej nie są winni pracodawcy, ale poszczególne rządy, które przez lata nie reagowały na psucie rynku pracy, za to z chęcią obcinały wydatki budżetu państwa na walkę z bezrobociem, a równocześnie nie potrafiły wypracować programu faktycznie i trwale aktywizującego osoby pozostające bez pracy. I choć dwa lata temu rozpoczęto reformę pośredniaków, to na efekty – szczególnie mentalne – jest jeszcze za wcześnie.
Polacy chcą obniżenia wieku emerytalnego, nawet jeśli miałoby się to negatywnie odbić na ich świadczeniach, bo do końca nie mają pewności, jakiej wysokości emeryturę dostaną i czy w ogóle ją dostaną. Nie wierzą już ZUS, bo poprzez własną politykę – czytaj politykę kwestionowania wszelkiego rodzaju uprawnień – jawi się im jako wróg numer jeden.