Rozmowa z Leokadią Oręziak , profesorem zwyczajnym w Szkole Głównej Handlowej, kierownikiem Katedry Finansów Międzynarodowych SGH

Ma Pani choć odrobinę satysfakcji? Scenariusz, przed którym przestrzegała Pani przed kilkoma laty, teraz się ziszcza. Każde kolejne doniesienie o przewidywanej wysokości emerytur wprawia wiele osób w grobowy nastrój.

Trudno w tej sytuacji mówić o jakiejkolwiek satysfakcji. Ale trzeba pamiętać, że wprowadzony w 1999 r. system emerytalny oznaczał będzie bardzo niskie emerytury wielu profesorów, w tym Jan Jończyk, ostrzegało już pod koniec lat 90. O wielu dramatycznych ostrzeżeniach, na temat reformy z 1999 r., piszę zresztą w swojej książce „OFE. Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce”. Głosy te nie zostały wzięte pod uwagę przez twórców ówczesnej reformy, a krytyków tej reformy nie dopuszczono do publicznej debaty, bo takiej debaty w istocie nie było. Powszechna była natomiast propaganda, wprowadzająca społeczeństwo w błąd, finansowana przez zagraniczne instytucje (głównie z USA), pokazująca tzw. emerytury pod palmami, czyli obiecująca wysoki poziom życia na emeryturze.

W jaki sposób ograniczono tę debatę?

Skierowane wówczas do działających w Polsce mediów miliony dolarów od zagranicznych instytucji na cele tej propagandy skutecznie zamknęły drogę do uczciwej, rzetelnej publicznej debaty obywatelskiej na temat reformy emerytalnej. Polaków potraktowano jako przedmiot, który można ukształtować zgodnie z interesami wielkich zachodnich korporacji finansowych czekających niecierpliwie na prawdziwe eldorado, jakie zapewniono im poprzez wprowadzenie przymusowego drugiego filara emerytalnego, czyli OFE. Po to, by zrobić miejsce dla OFE i móc skierować do tych funduszy prawie 40 proc. składki emerytalnej, trzeba było drastycznie obciąć ogólny poziom emerytur. Uczyniono to poprzez całkowite odejście od systemu emerytalnego opartego na zdefiniowanym świadczeniu i wprowadzenie systemu o zdefiniowanej składce (oraz indywidualnych kont) w tzw. pierwszym filarze, oznaczającego stosowanie zasady „ile sobie odłożysz, taką będziesz mieć emeryturę”. W praktyce był to dość wyrafinowany sposób obniżenia emerytur o ponad połowę tak, by nie wywołać masowych protestów społecznych. Rządzący zachwalali ten zreformowany system jako gwarantujący wysokie emerytury, zwłaszcza mające pochodzić z OFE. Podkreślali też, jak bardzo polska reforma jest ceniona przez polityków krajów Zachodu. Mimo tego zachwytu kraje te nie wprowadzili jednak takiej reformy u siebie, pozostając przy sprawdzonym od dziesięcioleci tradycyjnym publicznym systemie emerytalnym.

Czy popularna teraz dyskusja na temat tego, jaki powinien być próg przechodzenia na emeryturę, to dyskusja, która może przynieść pozytywne efekty? Czy rzeczywiście powrót do poprzedniego wieku emerytalnego rozwiąże wszelkie problemy?

Kwestia ustawowego wieku emerytalnego rzeczywiście stała się jednym z głównych elementów prezydenckiej, a teraz parlamentarnej kampanii wyborczej. Wynika to z tego, że kwestia ta jest łatwo zrozumiała praktycznie dla każdego, a więc została uznana za jedną z dróg do pozyskania głosu wyborców. Propozycja dotycząca obniżenia wieku emerytalnego nie powinna być jednak traktowana w oderwaniu od pozostałych elementów systemu emerytalnego. Trzeba podkreślić, że podjęty w 2012 r. proces stopniowego podwyższania tego wieku do poziomu 67 lat dla kobiet i mężczyzn nie został poprzedzony rzetelną debatą publiczną. Krok ten poparły instytucje finansowe, zainteresowane tym, aby pieniądze publiczne w postaci składek emerytalnych jak najdłużej trafiały do OFE. Wyższy wiek emerytalny to dla nich dodatkowy okres pobierania opłat od składek oraz opłat za zarządzanie aktywami, a także opóźnienie o wiele lat dnia, w którym zgromadzone środki trzeba będzie przekazać na wypłatę emerytur. Z punktu widzenia pracodawców wyższy wiek emerytalny, to większa podaż pracy, czyli większa liczba bezrobotnych stojących za bramą, a w efekcie możliwość stosowania niższych płac.

A z punktu widzenia emerytów?

Dla samych przyszłych emerytów podwyższenie wieku emerytalnego oznacza po prostu odsunięcie w czasie dnia, kiedy nabędą prawo do świadczenia emerytalnego. Wielu z nich na długi czas przed osiągnięciem tego wieku może pozostać bez środków do życia, nie mając zatrudnienia ani emerytury. Jest to wysoce prawdopodobne, zważywszy, że nawet w grupie wiekowej 50 lat i więcej tylko jedna trzecia to osoby aktywne zawodowo. Trudno oczekiwać, że w najbliższych dziesięcioleciach zostanie przezwyciężony problem wysokiego strukturalnego bezrobocia i radykalnie wzrośnie zapotrzebowanie rynku pracy na osoby z grupy osób powyżej 50 lat, nie mówiąc już o osobach w wieku powyżej 60 lat. Wprawdzie na ich korzyść będzie działać niż demograficzny, czyli mniej osób młodych na rynku, ale też nie można zakładać, że procesy automatyzacji i inne procesy technologiczne nie będą dalej postępować i wpływać negatywnie na liczbę miejsc pracy.

Czyli mówiąc wprost: podwyższenie wieku emerytalnego oznaczało zyski dla przedsiębiorców, a straty dla pracowników, tak?

Ustawowy wiek emerytalny został w Polsce podniesiony przede wszystkim po to, by zmniejszyć wydatki budżetowe na cele emerytalne. Zanim jednak rząd wprowadził wyższy wiek emerytalny, oznaczający realną utratę praw obywatelskich, powinien był podjąć skuteczne działania by w pełni wyeliminować negatywne skutki istnienia OFE wynikające od 1999 r. dla finansów publicznych. Tak się nie stało, wyższy wiek emerytalny można więc traktować jako jedno z wyrzeczeń, jakie polskie społeczeństwo musi zapłacić za utrzymywanie drugiego filara emerytalnego.

Ale czy to wszystko jest takie proste? Przeciętna długość trwania życia się wydłuża – to fakt. Ludzie zaczynają później pracować, między innymi z powodu powszechnych obecnie studiów – to drugi fakt. Czy nie jest więc tak, że bolesną prawdą jest to, że aby system emerytalny był wydolny, będziemy musieli pracować do 67, a być może w nieodległej perspektywie nawet do 70 roku życia?

Podniesienie wieku emerytalnego do 70 lat, a nawet do 67, oznacza, że większa niż dotąd część ludzi nigdy nie doczeka emerytury, gdyż umrze jeszcze przed osiągnięciem tego wieku. Dotyczy to zwłaszcza osób wykonujących trudne prace fizyczne. O wydolności systemu emerytalnego decyduje w pierwszej kolejności wydajna i sprawnie funkcjonująca gospodarka, a w drugiej liczebność młodego pokolenia. Im lepiej się rozwija gospodarka, tym łatwiej można ponieść skutki starzenia się społeczeństwa. Istotna jest dystrybucja korzyści z tego rozwoju. Łatwiej jest utrzymać powszechny solidarnościowy system emerytalny, im bardziej sprawiedliwie dzielone są owoce wzrostu gospodarczego między płace pracowników i zyski przedsiębiorców Wyższe płace, to wyższe wpływy ze składek emerytalnych i podatków. Jeżeli w Polsce udział płac w PKB będzie dalej niski (46 proc,), to nie pozostanie bez wpływu także na system emerytalny. Poza tym istotna jest polityka państwa sprzyjająca wspieraniu dzietności. W Polsce dopiero niedawno wprowadzono pewne istotne zmiany w tej dziedzinie. Przedtem przez kilkanaście lat politycy zachwalali OFE jako sposób na przezwyciężenie negatywnych skutków dla systemu emerytalnego wynikających z procesu starzenia się społeczeństwa. Kultywowana zatem była, a często i dalej jest, fikcja, na którą przeznacza się gigantyczne środki publiczne, a która nie tylko nie poprawia wypłacalności systemu emerytalnego, ale ją drastycznie pogarsza.

A może rozwiązaniem jest w ogóle rezygnacja z kryterium wieku i uznanie, że wystarczającym kryterium do uzyskania emerytury jest staż pracy?

To zależy, na jakim poziomie ustalony byłby ten staż pracy. Nie jest wykluczone ustalenie takiego poziomu, którego posiadanie oznaczałoby faktycznie osiągnięcie jakiegoś założonego wieku emerytalnego. Istotne jest to, jak się zdefiniuje też staż pracy, czy będzie on obejmował także lata nieskładkowe. Na razie wszystkie propozycje sprawiają wrażenie niedokończonych, robionych bardziej w celach politycznych niż w celu realnego polepszenia sytuacji emerytów. Brakuje przede wszystkim rzetelnej merytorycznej debaty.

Właśnie często wspomina Pani Profesor o braku rzetelnej debaty. Jak rozumiem, poszczególne partie się licytują na coraz to nowe pomysły, czego dowodem są właśnie dyskusje o wieku emerytalnym i kryterium stażu pracy, ale naprawdę mało kto wie, jakie konsekwencje będą miały zmiany, ewentualnie co nam przyniesie brak zmian. Ale chyba jest już trochę lepiej z tą debatą niż było jeszcze kilka lat temu?

W publicznej debacie na temat systemu emerytalnego w Polsce nadal dominują obrońcy systemu emerytalnego stworzonego w 1999 r. Wynika to przede wszystkim z tego, że media, w tym także publiczne, do różnych dyskusji na temat emerytur zapraszają głównie twórców tego systemu oraz osoby reprezentujące rynek finansowy, organizacje pracodawców i wielki kapitał. Większość tych osób podaje się często za „niezależnych ekspertów”, a w istocie są oni lobbystami czy też swego rodzaju akwizytorami, opłacanymi przez beneficjentów wprowadzonej w 1999 r. prywatyzacji emerytur, czyli instytucje finansowe ( w tym towarzystwa emerytalne, firmy ubezpieczeniowe, banki, podmioty reprezentujące graczy giełdowych) i inne podmioty (w tym związki pracodawców). Oczywiste jest, że tacy „eksperci” walczą o interesy swych sponsorów, a interes emeryta i polskiego państwa nie mieści się w ich priorytetach - co nie dziwi, zważywszy, że sektor finansowy w Polsce zdominowany jest przez podmioty, których firmy macierzyste są za granicą. Istotne jest jednak to, że wypowiadając swoje opinie na temat stanu systemu emerytalnego i potrzebnych w nim zmian starają się występować w roli obrońców ludu, co wprowadza w błąd wielu widzów, słuchaczy i czytelników. Ci odbiorcy medialnego przekazu szczególnie ostrożnie powinni podchodzić do rad i postulatów głoszonych przez tych „ekspertów”, a dotyczących np. rozwijania tzw. trzeciego filara emerytalnego, z którego miałyby pochodzić dodatkowe oszczędności na emeryturę. Warto podkreślić, że instytucjom finansowym bardzo zależało, i dalej zależy, na ograniczeniu emerytur z państwowego, solidarnościowego systemu emerytalnego, po to, by zmusić ludzi do inwestowania na rynku finansowym i korzystania z ich usług. Był to też jeden z celów reformy emerytalnej z 1999 r. Dlatego tak często w różnych wypowiedziach przedstawiciele tego sektora podkreślają, że konieczne jest oszczędzanie w trzecim filarze. Niektórzy z tych przedstawicieli nie zawahali się nawet zaproponować wprowadzenie przymusu uczestnictwa wszystkich pracowników w zakładowych systemach emerytalnych. Propozycja taka była nawet przedmiotem dyskusji zorganizowanej w Pałacu Prezydenckim w styczniu tego roku.

Na czym miałoby polegać to rozwiązanie?

Zgodnie z nim wszyscy, z mocy prawa, byliby automatycznie zapisani do zakładowego systemu emerytalnego i mieliby np. kilka tygodni, by z tego systemu się „wypisać”. Można mieć obawy, że jedynie nieliczni, w obawie np. przed utratą pracy, zdecydowaliby się na to, by wyjść z tego systemu. Większość, czyli kilkanaście milionów osób, pozostałaby w nim i byłaby zobowiązana przekazać na ten cel część swego miesięcznego wynagrodzenia, zaś drugą część składki miałby płacić pracodawca, np. przeznaczając na to środki z zakładowego funduszu socjalnego. Zebrane w ten sposób środki byłyby inwestowane na rynku finansowym, tworząc nowe wielkie źródło zysków dla koncernów finansowych. W ten sposób stworzone zostałyby kolejne OFE.

Popieranie trzeciego filara to działanie przeciwko interesom emerytów?

Zgadza się. Po pierwsze, stosunkowo niskie dochody większości Polaków, duża skala zatrudnienia na umowach śmieciowych czy wysoki poziom bezrobocia powodują trudności w sfinansowaniu nawet bieżących wydatków wielu polskich rodzin. Zatem nadwyżkami, które można odkładać w trzecim filarze, dysponuje tylko znikomy odsetek polskiego społeczeństwa. Świadczy o tym dotychczasowe zupełnie śladowe zainteresowanie trzecim filarem, gdyż z dostępnych w nim form gromadzenia środków na emeryturę korzysta zaledwie 2-5 proc. osób aktywnych zawodowo. Niechęć społeczeństwa do trzeciego filara wynika także z ryzyka związanego z inwestowania na rynku finansowym. Wiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że aktywa finansowe nie są w stanie bezpiecznie przenieść przez dziesięciolecia zainwestowanej w nie wartości. Obawiają się, że na rynku finansowym więcej można stracić, niż zarobić. Nawet hojne zachęty podatkowe nie są w stanie zmienić tego rozpowszechnionego w społeczeństwie przekonania. Kluczowe poza tym jest to, że w krajach wysoko rozwiniętych podstawą emerytur jest tradycyjny system emerytalny, oparty na solidarności międzypokoleniowej. W Polsce wielu polityków i „ekspertów” próbuje wypchnąć ludzi na rynek finansowy, nie przywiązując wagi do naprawy systemu publicznego. Co gorsza, często można spotkać wypowiedzi przedstawicieli różnych partii opozycyjnych o tzw. skoku na OFE , zrealizowanym przez rząd w 2014 r. Wypowiedzi te, służące w istocie obronie obcych Polsce interesów, zdają się wskazywać, że ich autorzy nie mają pełnej wiedzy na temat tego, czym naprawdę jest drugi filar emerytalny. Gdyby tę wiedzę mieli, to krytykowaliby obecną koalicję za to, że ciągle jeszcze utrzymuje ten irracjonalny system OFE.

Pani zdaniem władza publiczna powinna zadbać o to, aby pieniądze, które trafiły i trafiają do OFE, znalazły się w rękach państwowych, dzięki czemu udałoby się Polsce obniżyć dług publiczny. Skoro recepta jest dość prosta, czemu nikt tego nie zrobi?

Według stanu na koniec maja 2015 r. członkami OFE było 16,6 mln osób. Oznacza to, że do OFE należą ciągle także te osoby, które do końca lipca 2014 r. nie złożyły w ZUS oświadczenia, żeby składka emerytalna w wysokości 2,92 proc. wynagrodzenia była dalej kierowana do OFE. Na dalsze przekazywanie składek do OFE nie wyraziło zgody ponad 14 mln Polaków, czyli aż 85 proc. członków OFE. Niemal połowa zgromadzonych przez nie środków została jednak pozostawiona w tych funduszach, bowiem do ZUS przeniesiono jedynie 51,5 proc. wartości aktywów OFE (153 mld zł, w tym 134 mld zł stanowiły obligacje skarbowe, które następnie zostały umorzone). Równowartość wszystkich przekazanych z OFE do ZUS aktywów została zapisana na indywidualnych subkontach prowadzonych przez ZUS, z uprawnieniami do dziedziczenia takimi samymi jak w OFE. Zatem osoby ubezpieczone nic nie straciły na tej operacji, a wręcz przeciwnie, ograniczone zostało w ten sposób ryzyko i koszty ponoszone w systemie emerytalnym. Na wysokie ryzyko i koszty w dalszym ciągu narażone są jednak środki, które zostały w OFE, co jest szczególnie niesprawiedliwe w przypadku tych ponad 14 mln osób, które faktycznie zrezygnowało z dalszego przekazywania składek do funduszy. Zastanawiając się nad tym, dlaczego osoby te nie mogły odejść z OFE do ZUS z całością zgromadzonych aktywów, można powiedzieć, że rząd nie miał wystarczającej determinacji i siły, by takie rozwiązanie zastosować. Uległ presji instytucji finansowych, w tym powszechnych towarzystw emerytalnych, zainteresowanych tym, aby jak najdłużej i w jak największej kwocie mieć pod swoim zarządem otrzymane z budżetu publiczne pieniądze w formie składek emerytalnych i móc czerpać z nich wszelkie pożytki dla siebie, w tym pobierać co miesiąc, przez kolejne dziesiątki lat opłaty za zarządzanie zgromadzonymi środkami.

Jako argument dla pozostawienia w OFE akcji spółek, rząd podawał niemożliwość przejęcia przez państwo tych papierów ze względu na miliardowe koszty dla budżetu. Rząd zrezygnował zatem z poszukiwania takiego rozwiązania prawnego, które nie naruszając przepisów unijnych, dałoby szansę na ochronę żywotnych interesów finansów publicznych oraz przyszłych emerytów. To oni ucierpią najbardziej, bo pobierane przez PTE opłaty oraz kolejne kryzysy finansowe drastycznie zredukują realną wartość znajdujących się w OFE aktywów. Niesprawiedliwe jest przymusowe powiązanie emerytur milionów zwykłych ludzi z hazardem giełdowym, który jest także odbiciem występujących nieustannie różnych perturbacji na międzynarodowych rynkach finansowych, np. z powodu kryzysu greckiego czy załamania chińskiego rynku akcji. Występujących dość często spadków na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie i innych giełdach nie da się już nigdy odrobić w przypadku wielu przyszłych emerytów. Z OFE do ZUS na bieżąco bowiem muszą być przekazywane środki w ramach tzw. suwaka, dotyczącego osób, którym pozostało mniej niż 10 lat do osiągnięcia ustawowego wieku emerytalnego. Osoby te nie mają już czasu, by czekać do następnej poprawy koniunktury. Poważne spadki giełdowe, możliwe także w przyszłości, powodują, że na ich indywidualne subkonta w ZUS trafi po prostu mniej pieniędzy, a to oznacza niższą emeryturę w przyszłości.

Ale niektórzy jednak chcieli pozostać w OFE. Czemu mieliby nie mieć takiej możliwości?

Dzięki temu, że do OFE przestały płynąć składki od ponad 14 mln osób, jest więcej pieniędzy na wypłatę bieżących emerytur.

Od kwietnia do końca lipca 2016 r. ma być kolejne „okienko transferowe”, kiedy członkowie OFE będą mogli złożyć w ZUS oświadczenie w sprawie przekazywania składki do wybranego funduszu. Brak takiego oświadczenia będzie skutkował tym, że cała składka emerytalna pozostanie w ZUS. Trzeba mieć nadzieję, że instytucje państwowe nie dopuszczą do powtórzenia tego co, się działo w okresie „okienka transferowego” w 2014 r., kiedy to towarzystwa emerytalne masowo wysyłały listy do członków OFE, zawierające zaadresowaną do ZUS kopertę oraz gotowe do podpisu oświadczenie. Listy te stanowiły złamanie litery i ducha nie tylko ustawy z 6 grudnia 2013 r. wprowadzającej zmiany w OFE, lecz także unijnej dyrektywy MIFID, zakazującej werbowania ludzi do inwestowania na rynku finansowym bez spełnienia określonych wymagań, w tym szczegółowego zapoznania ich z kosztami i ryzykiem związanym z takim inwestowaniem. Uderzająca była bezczynność polskich władz na takie działania towarzystw emerytalnych. Dzięki tym działaniom w OFE pozostała wielka grupa ludzi nie mająca żadnej świadomości, jak krzywdzącym dla nich samych i dla polskich finansów publicznych jest uczestnictwo w funduszach. Trudno czynić im z tego powodu zarzut. To państwo nie stworzyło regulacji chroniących ich interesy i interes publiczny. Ponieważ wiele osób, które pozostały w OFE, wykazuje całkowitą odporność na racjonalne argumenty, powinno zostać wprowadzone ustawowe rozwiązanie, że ten, kto chce, by część jego składki trafiała do OFE, czyli szła do spekulacji giełdowych, powinien ponieść sam tego konsekwencje. Powinien zatem zapłacić dodatkową składkę w wysokości 2,92 proc. wynagrodzenia.

Gdybyśmy mogli przez chwilę powróżyć z fusów. Jak będzie wyglądało życie przeciętnego emeryta za 20-30 lat, jeśli będzie obowiązywał obecny model? A jak wyglądałoby jego życie, jeśli powrócilibyśmy do systemu zdefiniowanego świadczenia, czyli modelu obowiązującego do 1998 roku?

W najnowszym raporcie Komisji Europejskiej (The 2015 Ageing Report) wskazuje się, że jedynie w 4 (Łotwa, Polska, Szwecja i Włochy) z 28 krajów Unii Europejskiej stosowany jest system emerytalny oparty na zasadzie zdefiniowanej składki. Pozostałe kraje Unii stosują różną formę systemu opartego na zdefiniowanym świadczeniu. Szacowana przez Komisję Europejską tzw. stopa zastąpienia (benefit ratio - relacja średniej emerytury ze wszystkich źródeł do średniej płacy w gospodarce), z uwzględnieniem podwyższonego wieku emerytalnego, wyniesie w Polsce w 2060 r. 29,4 proc. i będzie niższa aż o 18,5 pkt. proc. w stosunku do 2013 r., kiedy to ta stopa wynosiła 47,9 proc. W 2060 r. Polska będzie w grupie 8 krajów Unii o najniższych emeryturach. Przy obecnym przeciętnym wynagrodzeniu w gospodarce rzędu 4 tys. złotych oznacza to przeciętną emeryturę (według obecnych cen) na poziomie ok. 1200 zł. Można oczekiwać, że duża grupa emerytów nie osiągnie tego i tak bardzo niskiego poziomu średniej emerytury, a wielu z nich nie zbierze w obowiązującym systemie zdefiniowanej składki (i indywidualnych kont) środków nawet na minimalną emeryturę. Jeżeli dana osoba spełni warunki dotyczące minimalnego stażu ubezpieczeniowego (25 lat dla kobiet i mężczyzn od 2022 r.), to będzie mogła skorzystać z gwarantowanej przez państwo emerytury minimalnej (obecnie to 880 zł). W praktyce oznacza to, że w perspektywie 2060 r. emerytury nie tylko będą niskie, ale głodowe, i do tego dostępne, zwłaszcza dla kobiet, znacznie później, niż do tej pory. Podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat poprawiło nieco poziom emerytur, gdyż w swym raporcie z 2012 r. na temat systemów emerytalnych w Unii, Komisja szacowała, że stopa zastąpienia w Polsce w 2060 r. wyniesie 22 proc. Ten wzrost stopy do 29 proc. dokona się dzięki temu, że znacznie odsunięto w czasie moment rozpoczęcia ich wypłacania. Jednak nawet mimo tego wzrostu, rysuje się dramatyczny los większości emerytów. Zważywszy na duży dotychczas udział umów śmieciowych jako podstawy zatrudnienia, zwłaszcza ludzi młodych, można mieć obawy, że duża grupa z nich nie uzyska wymaganego stażu, by mieć choćby emeryturę minimalną. Obnaża to brutalny charakter reformy emerytalnej przeprowadzonej w 1999 r. i skłania do postawienia pytania: na czym naprawdę polegał sukces 25 lat transformacji w Polsce, tak zachwalany przez jej autorów, skoro stworzony w jej wyniku system gospodarczy kraju i system emerytalny nie będzie w stanie zapewnić środków do życia większości starych ludzi.

Mocno powiedziane.

Można mieć obawy, że wielu młodych ludzi, zostawi Polskę i wybierze emigrację, widząc, jak krzywdzący system emerytalny został w Polsce wprowadzony i co ich czeka. Z tego powodu potrzebna jest prawdziwa debata, jak wrócić do systemu, który da Polakom możliwości godnego życia wtedy, gdy nie będą już mieli sił do pracy. Może w tej dyskusji wyjdzie w końcu na jaw, że ta cała transformacja może i była sukcesem, ale nie aż takim, by zapewnić starym ludziom środki do znośnej egzystencji. Zaniechanie debaty w tej sprawie będzie oznaczało, że Polska dalej będzie brnąć w te problemy, pozostawiając większość emerytów na pastwę losu, a część z nich dodatkowo na pastwę rynków finansowych.

Skąd przekonanie, że państwo będzie wypłacało Polakom godziwe emerytury? Skoro politycy przez wiele lat nie zauważają bądź nie chcą zauważyć dość prostej – jak się wydaje z Pani słów – rzeczy, to dlaczego mam wierzyć w to, że zarządzający czy to ZUS-em, czy inaczej nazywającą się instytucją odpowiadającą za wypłatę świadczeń, będą się na tym znali? A może będą równie nieudolni, jak ci, którzy Pani zdaniem spaprali reformę z 1999 roku?

Ubezpieczenia społeczne, w tym ubezpieczenia emerytalne, to jedno z największych osiągnięć ludzkiej cywilizacji. Stanowią podstawę harmonijnego rozwoju społecznego i sukcesu ekonomicznego państwa. W 1999 r. został wykonany wielki zamach na system ubezpieczenia emerytalnego. Neoliberalni politycy i ekonomiści zdołali rozmontować ten system, zrywając obowiązującą do tego czasu przez dziesiątki lat umowę społeczną. Udało im się doprowadzić do zawłaszczenia znacznej części tego systemu przez nieliczną grupę instytucji finansowych, głównie należących do kapitału zagranicznego, wspieranych przez nieliczne polskie podmioty. Zmiany te zostały wymuszone na Polsce przy znacznym udziale Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, działających w istocie na rzecz koncernów finansowych z krajów wysoko rozwiniętych. Uderzające jest to, że organizacje te nie zdołały wymusić stworzenia przymusowego filara kapitałowego w takich krajach jak Stany Zjednoczone czy Niemcy. Ofiarą ich polityki padły natomiast takie słabe kraje, jak Polska, uzależnione od zagranicznych wierzycieli i od stawianych przez nich warunków.

Przedstawia Pani często obraz Polski w kontekście systemu emerytalnego jako kraju kolonialnego, któremu coś narzucono. Ale dlaczego Pani zdaniem kolejne rządzące Polską ekipy polityczne tego nie dostrzegają? Jeśli rzeczywiście nasz kraj został poświęcony w imię interesów globalnych korporacji, powinno się przecież właściwe osoby postawić przed sądem bądź Trybunałem Stanu.

Trzeba mieć nadzieję, że twórcy tego systemu zostaną osądzeni nie tylko przez historię. Ponadto, zapewne wielu Polaków chciałoby poznać, jak byli i są, powiązani z instytucjami finansowymi, ciągnącymi zyski z tego systemu, ci, którzy go wprowadzali oraz ci, którzy dbali dotychczas o to, by funkcjonował dalej.