W tym boju zyskały potężny oręż, jakim jest przełomowy wyrok Trybunału Konstytucyjnego. Stwierdził on, że do związków mogą wstępować nie tylko etatowcy, lecz także ci, którzy wykonują swoje obowiązki służbowe na umowach cywilnoprawnych, oraz samozatrudnieni.
Wyścig się zaczął, co nie powinno dziwić, bo im więcej członków ma dana organizacja, tym większą siłą przebicia dysponuje. Związek Nauczycielstwa Polskiego już to wyczuł. I nawołuje zatrudnionych na innej podstawie niż Karta nauczyciela: „Przyłączcie się do nas!”. Zwłaszcza że w rękach trzyma mocne karty. To największy branżowy związek zawodowy, skupiający 264 tys. nauczycieli. Do tego wyjątkowo skuteczny. Nauczycielom jako jedynej grupie zawodowej udało się wynegocjować z rządem wzrost średnich płac w latach, kiedy dla innych podwyżki były zamrożone. Teraz ZNP walczy o kolejne dodatkowe pieniądze. A protestować członkowie związku potrafią bardzo dobrze.
ZNP nie boi się też konfrontacji. A to dobry straszak na rządzących, bo ci jak ognia unikają bezpośredniego zwarcia. Sztuka konfrontacji jest szczególnie przydatna w okresie przedwyborczym. I tylko zastanawia, kto na akcji związku bardziej skorzysta – ZNP czy nowo przyjęci. Bo jak na razie jego aktywność skupiała się na blokowaniu wszelkich, często racjonalnych zmian w przywilejach nauczycielskich. Tylko że tych zatrudnieni np. na zleceniach nie posiadają. Oni już dawno działają w warunkach rynkowych. Często z własnego wyboru. Bo Karta nauczyciela oprócz fruktów narzuca też ograniczenia. Dla części nauczycieli, szczególnie młodych i aktywnych, nie do pogodzenia z ich wizją pracy w szkołach.