Donosy, wzajemne oskarżenia o psucie rynku. Szantaż i lokalne walki z konkurencją. A w tle nawet 14 mld zł. Tyle, według raportów PharmaExpert, wynosiła wartość rynku aptecznego w okresie styczeń – czerwiec 2014 r.
Pieniądze ogromne, a chętnych do uszczknięcia chociażby kęsa z tego tortu coraz więcej. Na rynku działa bowiem już 14 tys. aptek. Nie dziwi zatem, że wojna między aptekarzami, samorządem, dużymi sieciówkami i tymi całkiem małymi graczami jest coraz bardziej zajadła. Każda ze stron wykazuje, dlaczego ta druga powinna albo zniknąć, albo przynajmniej ograniczyć swoją działalność. Zawsze podpierając się dobrem pacjenta.
A skoro tak, to apteki internetowe nie powinny sprzedawać leków, bo w końcu nie wiadomo, czy mają produkty sprawdzone, aby nie przestarzałe i w ogóle czy nie trucizna. Tabletki na stacji benzynowej czy w sklepie przy kasie to już prawdziwy dramat, bo w końcu skąd sprzedawca ma wiedzieć, co się w takim pudełku znajduje. Przecież żaden z niego farmaceuta! W imię troski o chorego strony konfliktu piszą nawet listy do władz najwyższych: ministra zdrowia, a nawet premiera. Ci albo w ogóle nie odpowiadają, albo robią to bardzo oględnie. Nie dziwi, bo włożenie choćby palca między strony konfliktu grozi utratą całej ręki.
Natomiast dla pacjenta cały ten bój to czysta fikcja. Dla niego najważniejsze są bowiem dwie rzeczy: cena leku i dostępność. A czy kupi je w internecie, za rogiem ulicy, czy w sieciówce w hipermarkecie nie ma najmniejszego znaczenia.