Nie ruszyliśmy tłumnie z deklaracjami, że zostajemy w otwartym funduszu emerytalnym. I trudno ocenić, czy nie chcemy w nich zostać, czy nie wiemy, na co się zdecydować.
Nawet ci z moich znajomych, którzy od początku deklarowali, że nie oddadzą ZUS-owi ani złotówki ponad to, co muszą oddać, na razie odłożyli sprawę ad acta. Sam wyszedłem z założenia, że przecież jest tyle czasu. A poza tym to takie czasochłonne: znaleźć oświadczenia w internecie, wydrukować, wypełnić, wysłać. Toż to prawdziwe schody. Mój OFE akurat dyskretnie przypomniał mi, że przed laty mu zaufałem, ale ilu z nas zapomniało, gdzie odkładają na emeryturę? A kto chodzi na pocztę albo do ZUS, żeby wysłać albo zanieść swoje oświadczenie? Mało kto korzysta z podpisu elektronicznego albo zaufanego profilu, żeby sprawę załatwić zza biurka.
W końcu jednak pewnie trzy czwarte moich znajomych w ostatniej chwili zapisze się do OFE, chociaż bez wiary w emeryturę pod palmami. Gorzej z tymi, którzy nie mają pojęcia, co z tym fantem zrobić. Po miesiącach rządowej propagandy za przeniesieniem oszczędności do ZUS i kontrakcji OFE mają prawo się czuć jak po praniu mózgów. Ale chyba o to chodzi. Rząd przecież zdecydował, że nicnierobienie to głos oddany na rzecz ZUS, więc zwolnił nas z myślenia i obowiązku jakiegokolwiek działania. Pamiętam, że gdy wprowadzano jedynie słuszną reformę emerytalną, też nas nikt nie pytał o zdanie.