Czy edukację reformowała sanacja, czy komuna, w uzasadnieniach słyszeliśmy te same hasła. „Równanie szans” czy „wychowanie obywatelskie” brzmią dziś jak zgrane płyty. Ale przecież najbardziej lubimy piosenki, które znamy.
Kiedy minister edukacji Anna Zalewska ogłosiła projekt reformy systemu oświaty, między komentatorami rozgorzała dyskusja – do jakiego momentu w historii przeniesie nas ta zmiana. Część wskazywała na czasy transformacji ustrojowej. Miał za tym przemawiać model z 8-letnią szkołą podstawową i 4-letnim liceum. Ci, którzy w oświacie siedzą nieco głębiej, dostrzegali analogie jeszcze dalsze – podobną strukturę szkolnictwo przyjęło po reformach z 1961 r. Szczególnie dociekliwi dopatrywali się nawiązań do roku 1949, kiedy zawrócono przedwojenną, sanacyjną reformę Janusza Jędrzejewicza.
Każde z porównań w jakiejś mierze będzie uzasadnione. Bo w polskiej szkole reformowania edukacji od lat na przemian powtarzają się klisze: o równaniu szans, o dostosowaniu do rynku pracy, albo – w przeciwfazie – o konieczności elitarnego wykształcenia ogólnego.
Chleb człowieka pcha
Z pierwszej wojny światowej Polska wyszła co prawda niepodległa, lecz też zupełnie niejednorodna. Tym, którzy gorzej znają ówczesne realia, najłatwiej tłumaczy się to na przykładzie mapy sieci kolejowej. Tam, gdzie polskimi ziemiami zarządzali prusacy, czarne kreski oznaczające tory są gęste, rozpięte między nawet najmniejszymi miastami. Wystarczy spojrzeć na południe, do dawnego zaboru austriackiego, by sieć rozluźniła się, a w zaborze rosyjskim została jedynie symbolicznie zaznaczona. Podobne rozbieżności trzeba było przezwyciężyć w każdej dziedzinie, także oświacie.
Kolejni ministrowie nie mogli sobie z tym poradzić aż do 1932 r. W czasie kadencji Aleksandra Prystora z BBWR minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego Janusz Jędrzejewicz zaczął programować reformę, która miała wreszcie ujednolicić system szkolny w całym kraju. Zadanie było niełatwe, bo szkolnictwem zajął się zaraz po kryzysie w 1929 r. Ponadto w zasadzie reformy nie miał kto przeprowadzać. W roku szkolnym 1932/1933 brakowało w kraju 42 tys. nauczycieli szkół podstawowych (to mniej więcej tyle, na ile dziś jest szacowany ich nadmiar). Na jednego nauczyciela przypadało 51 uczniów. Klasa szkolna mieściła 60.
Jędrzejewiczowska reforma wprowadziła obowiązek szkolny na szczeblu szkoły powszechnej. Szkoła ta miała siedem klas dla tych, którzy na niej kończyli swoją edukację, i sześć dla tych, którzy następnie mieli iść do szkół średnich. Ten etap podzielono na dwie części: pierwszym było czteroletnie gimnazjum ogólnokształcące, które kończyło się egzaminem – małą maturą. Gimnazjum miało dla wszystkich jednolity program z obowiązkową nauką łaciny.
Po nim można było iść do dwuletniego liceum ogólnokształcącego, które wieńczył egzamin dojrzałości, będący przepustką na studia, do liceum zawodowego lub pedagogicznego. Liceum było z założenia elitarne, kształciło w profilu klasycznym, humanistycznym, matematyczno-fizycznym lub przyrodniczym.
Poza organizacyjnym głównym zagadnieniem stał się cel nauczania. Jaki miał być absolwent? Pomysłów było tyle, ile stronnictw, ale ostatecznie we wstępie do ustawy znalazł się zapis, że edukacja powinna „dać na poziomie, odpowiadającym wiekowi i rozwojowi dziecka, potrzebne ogółowi obywateli jednolite podstawy wychowania i wykształcenia ogólnego oraz przygotowania społeczno-obywatelskiego z uwzględnieniem potrzeb życia gospodarczego”.
Ogólne? Dziś – dla porównania – w ustawie o systemie oświaty nie znajdziemy nawet strzępu takiego dalekosiężnego celu. Nie ma go też w projekcie przedstawionym do konsultacji przez Ministerstwo Edukacji Narodowej.
Szczegóły zostały umieszczone w programach szkolnych. Dzieci miały uczyć się dużo historii, zwłaszcza w tematach dotyczących odzyskania niepodległości i odrodzenia państwowości, tworzenia się nowych granic kraju, zwycięskiej wojny polsko-bolszewickiej czy konstytucji marcowej. Szkoła miała również propagować przynależność młodzieży do patriotycznych organizacji. Te projekty oburzały posłów równie mocno co dzisiejsze zapowiedzi, że po reformie Anny Zalewskiej młodzież będzie miała o dwie godziny historii w cyklu nauczania więcej niż do tej pory. Oraz że podstawy programowe zostaną ułożone wspólnie z IPN.
Reforma Jędrzejewicza spotkała się z obawami ze strony Związku Nauczycielstwa Polskiego. Władysław Sieńka, członek jednocześnie ZNP i BBWR, w czasie dyskusji w Sejmie argumentował, że ograniczy ona zatrudnienie nauczycieli i pogorszy ich sytuację materialną. „Ja, jako człowiek wielkiej organizacji nauczycielskiej, musiałbym ze względów organizacyjnych sprzeciwić się tej ustawie. Mówimy, że zawsze chleb człowieka do czegoś pcha i dopiero poza chlebem człowiek widzi ideał” – mówił. Sieńka finalnie reformę poparł z uwagi na dobro państwa (podobnie jak ZNP).
Z negatywnym odbiorem reforma spotkała się także w środowisku akademickim. Jędrzejewiczowi zarzucano, że jego zmiany nie pozwolą na przygotowanie do studiów. Jakże znany to argument. „Warto zauważyć, że 26 z 37 rektorów szkół wyższych wyraziło negatywną ocenę przygotowania absolwentów szkół ponadgimnazjalnych do podjęcia studiów” – pisze 80 lat później Anna Zalewska w uzasadnieniu swojej kontrreformy oświatowej.
Wyrównywanie szans
Choć Jędrzejewiczowi w Sejmie zarzucano pośpiech, wdrażanie reformy trwało siedem lat. Pierwszy rocznik całkowicie zreformowanej szkoły ukończył ją w maju 1939 r. Był jednocześnie ostatnim. Zaraz po wojnie próbowano co prawda wracać do starego modelu nauczania, ale w 1948 r. komunistyczne władze przestawiły zwrotnicę.
Nie było już mowy o elitarnych gimnazjach – one zupełnie wypadały z systemu. Zamiast 13 uczniowie mieli spędzać w szkole 11 lat – siedem w szkole podstawowej (powszechne zostały przemianowane) i cztery w liceum. W szkole podstawowej wydzielono nauczanie początkowe (klasy I–IV) i tak zwaną wstępną systematykę (klasy V–VII). Liceum, które traktowano jako część szkoły podstawowej, nazwano „cyklem systematyki”, a klasy numerowano od VIII do XI.
Reforma miała służyć przede wszystkim wyrównywaniu szans młodzieży. Słowo klucz okazało się bardziej uniwersalne niż wszystkie polskie ustroje polityczne. Święciło tryumfy i w 1932 r. (kiedy ZNP zarzucał Jędrzejewiczowi, że jego zmiany szans nie wyrównują), i w 1948 r., i już później po transformacji. Wyrównywać szanse miały gimnazja Mirosława Handkego z 1999 r. Dziś (obalony zresztą przez badaczy) argument o niewyrównywaniu szans jest przyczyną ich likwidacji.
Komunistyczny rząd do problemu podszedł z typowej dla siebie perspektywy. Wyrównywaniu szans, zdaniem władzy ludowej, miało służyć nie tyle upowszechnienie porządnego wykształcenia, ile preferencje klasowe. Ministerstwo Oświaty wydało okólnik, a następnie instrukcję w sprawie opieki nad młodzieżą chłopską i robotniczą planującą kontynuowanie nauki w szkole średniej. Opiekę sprawowały społeczno-pedagogiczne komisje kwalifikacyjne, które ręcznie sterowały tym, kto zasiądzie w szkolnej ławce. Niechętnych do nauki przymuszono – wprowadzono obowiązek edukacyjny między 7. a 16. rokiem życia. Obowiązek posłania dziecka do szkoły spoczywał na rodzicach. W jego wyniku faktycznie zwiększył się odsetek absolwentów szkół.
Porządki w systemie oświaty dotyczyły również programów nauczania. Uczeń miał jak najlepiej służyć socjalistycznej ojczyźnie, realizując ideały marksizmu-leninizmu. Miał też polegać na bratniej pomocy z całego bloku. Pomóc miał obowiązkowy język rosyjski wprowadzony już od piątej klasy szkoły podstawowej.
Ta myśl programowa była kontynuowana przez cały okres Polski Ludowej. W międzyczasie jednak oświatę poważnie zreformowano. W 1961 r. kierunki przebudowy wyznaczyło plenum KC PZPR. Aby zmniejszyć zjawisko drugoroczności, rozłożono materiał na osiem klas szkoły podstawowej. System uzupełniały czteroletnie liceum, pięcioletnie technikum i dwu- lub trzyletnia zasadnicza szkoła zawodowa. Ustawa wprowadzająca zmiany potwierdzała państwowy charakter oświaty.
Przed transformacją władze spróbowały jeszcze raz zreformować oświatę. W 1971 r. pierwszy raz powołano zewnętrzne wobec resortu edukacji ciało: komitet ekspertów do opracowania raportu o stanie oświaty w PRL. Zespół przedstawił miażdżące dla stanu edukacji opracowanie, w którym zaproponował kilka wariantów rozwiązania. Chodziło głównie o upowszechnienie szkoły średniej. Uchwała Sejmu z 1973 r. zapowiadała utworzenie 10-letniej średniej szkoły ogólnokształcącej. Przebudowa systemu upadła jednak z przyczyn finansowych.
I takie szkolnictwo jak w 1961 r. zastaliśmy u progu nowej Polski.
Zmiana szyldów
Do przebudowy systemu na miarę demokratycznego kraju na dobrą sprawę przysiadł dopiero w 1998 r. Mirosław Handke. Reforma edukacji, którą zaprojektował rząd AWS-UW, przekształcała system szkolnictwa z dwustopniowego w trzystopniowy. Podstawówkę skrócono do sześciu lat, liceum do trzech, a między dotychczasowe poziomy wprowadzono jeszcze trzyletnie gimnazjum. Nowością był też system egzaminów zewnętrznych – zamiast egzaminów do liceum czy technikum i matury w szkole wprowadzono test szóstoklasisty, egzamin gimnazjalny i maturę. Wszystkie złożone z arkuszy przygotowanych przez zewnętrznych ekspertów.
„Co tak naprawdę robią urzędnicy MEN, ogłaszając wielką reformę edukacyjną, w wyniku której mają powstać całkiem nowe szkoły? Zmieniają struktury i szyldy. Mnożą administrację, bo ile gimnazjów, tyle będzie nowych dyrekcji. Tworzą nową formę, zaś o tym, co najważniejsze, czyli o treści reform, wypowiadają się w sposób – delikatnie mówiąc – niespójny” – tak reformę gimnazjalną, którą wprowadził rząd AWS-UW, podsumowywała pod koniec 1998 r. „Polityka”. Te same argumenty słyszał w 1932 r. Jędrzejewicz. Nagłówki można by bez problemu kopiować do dzisiejszych czasopism.
Międzywojenną prasę bulwersowały pośpiech i tajemniczość prac nad ustawą. Na to zwracali uwagę opozycyjni posłowie. Posłowie Klubu Narodowego w debacie sejmowej krytykowali tempo, w jakim przygotowano i próbuje się przeforsować koncepcję, „która w istocie ma charakter eksperymentalny”. Podobne zarzuty prasa stawia dziś Annie Zalewskiej, która w czerwcu zapowiedziała likwidację gimnazjów, a w połowie września przedstawiła projekt ustawy. Nadal nie pokazała jednak, ile pieniędzy jej reforma pochłonie. Zawrotne tempo krytykowano też w przypadku Handkego – projekt jego ustawy trafił pod obrady Sejmu na początku stycznia 1999 r. „Opozycja uważa, że na reformę brakuje pieniędzy, nie są gotowe programy nauczania, nauczyciele nie są doszkoleni. Posłowie opozycji postulowali, by odłożyć zmiany na kolejny rok. MEN jednak upierał się, że na początek pieniędzy wystarczy, programy są napisane, a nauczyciele zdążą się douczyć” – relacjonował wtedy Wojciech Staszewski z „GW”.
Argumenty ministrów też wydają się podobne. „Reforma jest przygotowana i policzona” – twierdzi Anna Zalewska. Obietnice Handkego zweryfikowało życie. I to szybko. W pierwszym roku reformy tylko 190 z 1600 gmin dostało obiecane gimbusy, którymi można było dowozić dzieci do nowej szkoły – gimnazjum. Powód? Błąd rachunkowy ministra edukacji.
Takich błędów nie sposób jednak uniknąć w polskiej szkole reformowania. Każdy z ministrów, którzy próbowali zmieniać rodzimą oświatę, popełniał jeden poważny błąd – starał się narysować z góry cały system, jednolity dla każdej wsi czy miasteczka, uwzględniający naraz potrzeby wszystkich uczniów. To karkołomne zadanie. Jak mówił niedawno w rozmowie dla DGP dr Michał Sitek, wicedyrektor Instytutu Badań Edukacyjnych, takiej operacji nie da się przeprowadzić. – W IBE próbowaliśmy zasymulować optymalną sieć szkolną z uwzględnieniem wszystkich istotnych zmiennych, np. sieci drogowej, tego, że gdzieś jest jezioro czy las. Zrezygnowaliśmy po pół roku. Nie da się tego zrobić z Warszawy – ocenił.
Tymczasem nasi ministrowie nie tylko chcą rysować jedną sieć, ale też zadbać o jedne programy, a czasem nawet jedne podręczniki. Wszystko w dodatku w ogromnym pośpiechu spowodowanym demokratycznym kalendarzem. Na przeprowadzenie poważnych zmian w edukacji zostaje jedna kadencja. W jej trakcie trzeba wprowadzić zmiany tak głębokie, by następca nie był w stanie ich już odwrócić.
Janusz Jędrzejewicz został premierem Polski. Aby zadbać o swoją reformę, tekę ministra powierzył bratu. Jak pokazała historia – dość zapobiegliwie. W 1935 r. obaj Jędrzejewiczowie zostali odsunięci od zarządzania oświatą. Ministrem został Wojciech Świętosławski, który programowo nie zgadzał się z poprzednikami. Zaczął więc reformować reformę. Tak że miejscami zaczęła przebiegać w poprzek intencji wcześniejszych ministrów.
Po Mirosławie Handkem i jego następcy Edmundzie Wittbrodcie przyszła do resortu Krystyna Łybacka. Gimnazjów zawrócić się już nie dało, ale za to minister opóźniła jak tylko mogła wprowadzenie nowej matury.
Dziś minister Anna Zalewska chce zupełnie odwrócić zmiany wprowadzone przez Handkego. Nie ma jednak żadnej gwarancji, że następny minister nie znajdzie nowego kija i nie zechce ponownie zawracać Wisły.
Każdy z ministrów, którzy próbowali zmieniać rodzimą oświatę, popełniał jeden poważny błąd – starał się narysować z góry cały system, jednolity dla każdej wsi czy miasteczka, uwzględniający naraz potrzeby wszystkich uczniów. To karkołomne zadanie.