Ostatni „Newsweek” alarmuje, że PiS chce, by szkoły tworzyły „nowych ludzi”. Jego publicyści nie zauważyli, że oświata od zawsze jest narzędziem ideologii.
Eksperci od szkolnictwa mówią, że chodzi o bardzo przemyślany plan. Mianowicie wyhodowanie nowego pokolenia Polaka, takiego, który będzie bez zastrzeżeń wierzył w pisowską wersję historii i stanie się bezwolnym wyznawcą tych idei, a w przyszłości także wyborcą PiS” – ostrzega w nagraniu na stronie internetowej „Newsweeka” Renata Kim. Myśl rozwija na łamach tygodnika. W tekście opublikowanym w poniedziałkowym wydaniu można przeczytać między innymi, że w reformie oświaty chodzi wyłącznie o to, by „położyć łapę na szkole”, a rząd „chce wyhodować nowego homo PiS. Na zmianach w oświacie nie zostawia suchej nitki Artur Sierawski, jeden z inicjatorów koalicji „NIE dla chaosu w szkole”. „Od najmłodszych lat [uczeń] będzie wychowywany w micie wielkiej Polski, którą trzeba podnieść z kolan, mimo że w ostatnich latach tak się wzbogaciła i wypiękniała. Tak się kształtuje przyszłego wyborcę” – mówi tygodnikowi.
Obawy redaktorów „Newsweeka” budzą: projekt współpracy MEN z IPN, klasy mundurowe czy wychowanie patriotyczne. W tekście przywołują przykłady oświaty w Związku Radzieckim i hitlerowskich Niemczech, a także w PRL. Pisowski pomysł na szkołę jest wręcz nazwany „powrotem do PRL”.
Cały alarmistyczny artykuł oparty jest na niewypowiedzianej dychotomii – do tej pory było w szkole normalnie i neutralnie, teraz będzie tak, jak zechce partia rządząca. Sęk w tym, że założenie to jest z gruntu fałszywe. Redaktorzy „Newsweeka” nie widzą albo nie chcą pokazać, że zdają sobie sprawę z tego, że państwowa oświata to jeden z najskuteczniejszych nośników ideologii. Obojętnie, kto sprawuje władzę.
Zabrać edukację z rządu
Edukacja razem z ideologią i władzą stanowią triadę definiowaną jako klucz do zarządzania społeczeństwem. Nic dziwnego. Relacja ucznia i rodzica ze szkołą opiera się z jednej strony na przymusie – zwykle od pewnego wieku do ukończenia określonej liczby lat edukacja jest obowiązkowa. Z drugiej strony na zaufaniu – wierzymy, że trzeba dokładnie wiedzieć to, czego uczy się w szkole. Zapominamy jednak, że ktoś i z jakiegoś powodu wyznacza zakres tej wiedzy. Tymczasem wyznaczanie celów edukacji przez państwo jest pierwszym krokiem do stymulacji społeczeństwa przez oświatę.
Dziś brzmi to śmiesznie, ale w Polsce Ludowej, do której tak chętnie odwołują się krytycy reformy Anny Zalewskiej, można było napisać maturę na przykład na taki temat: „Jak rozumiem myśl B. Bieruta: »Najważniejszym czynnikiem siły i potęgi naszego państwa ludowego jest zwartość naszego narodu, zwartość Frontu Narodowego, gorący patriotyzm mas i jak najaktywniejszy ich udział w rządzeniu państwem«. A że kończący edukację uczeń miał być nowym, ukształtowanym w duchu socjalizmu człowiekiem, przy ocenianiu prac brano pod uwagę między innymi: zrozumienie tematu, dobór faktów, interpretację ideologiczną. Tak nakazywał dyrektorom oficjalny dekret.
Władze partii zdawały sobie sprawę, że szkolnictwo miało wychować nowego człowieka. Już od czasów stalinowskich jasno określone było, że absolwenci mieli być wychowani w duchu materializmu, mieli wspierać marksizm-leninizm, chwalić socjalistyczną gospodarkę i sojusz międzynarodowy oparty na przewodnictwie ZSRR. – Głównym celem edukacji historycznej w Polsce w okresie 1944–1989 była polityczna i ideologiczna indoktrynacja uczniów – uważa dr hab. Zbigniew Osiński z UMCS w Lublinie.
Z niektórych pomysłów PRL-owskiej oświaty można dziś się jedynie śmiać – jak z lekcji biologii o zalesieniu ZSRR czy muzyki z hymnami o przetapianiu stali – aczkolwiek ich masa pozwoliła ukształtować całe pokolenia robotników. A formowanie ucznia miało doniosłe skutki dla polskiego społeczeństwa. Zbadał to pod koniec lat 80. zespół pod kierunkiem socjologa Janusza Reykowskiego. Badacze doszli do wniosku, że system edukacyjny wykształcił dwa typy mentalności. Pierwszy, pożądany, nazwany „bierno-produktywno-antyindywidualistycznym”, charakteryzuje się przekonaniem o wartości ciężkiej pracy i podporządkowania dyscyplinie. Produktem ubocznym jednak stał się typ roszczeniowy – unikający pracy i ryzyka, przepełniony pretensją do świata. Konsekwencje ponosimy do dziś.
Jeśli chodzi o strukturę oświaty, od PRL paradoksalnie niewiele się jednak zmieniło. Także dziś cele oświatowe wyznacza rząd. Kiedy u władzy była Platforma Obywatelska, szły one w stronę liberalną – zakładały wcześniejsze wejście dzieci na rynek pracy i podporządkowanie podstaw programowych gospodarce. Kiedy u władzy jest PiS – wahadło wychyla się w konserwatywną stronę.
– W przyszłości, gdybyśmy mieli reformować system edukacji, w ogóle powinniśmy zabrać ministerstwu władzę nad podstawą programową – oceniał niedawno w rozmowie z DGP wiceminister edukacji Maciej Jakubowski. W zamian proponował rozwiązania takie, jak stosowane w Finlandii czy Irlandii – powołanie zewnętrznej instytucji układającej podstawy i prowadzącej testy. – W dzisiejszym świecie to bez sensu, żeby polityk przychodził na pozycję ministra edukacji i decydował o tym, czego należy się uczyć – mówił.
Podręcznik określa świadomość
Z zarządzania oświatą politykom nie jest jednak tak łatwo zrezygnować. Głównie ze względu na wielką skuteczność tego narzędzia wpływu. Ideologia poprzez edukację utrwala określone postawy i wartości. Promuje wybrane umiejętności oraz wiadomości za pośrednictwem jasno sprecyzowanych programów nauczania.
Kiedy do władzy w Portugalii w 1932 r. doszedł António de Oliveira Salazar, zaczął właśnie od reformowania systemu edukacji. Potrzeba była pilna – na początku XX w. piśmienny był co czwarty ponaddziesięcioletni mieszkaniec kraju. Salazar zaczął od zmian w kształceniu nauczycieli, później podległy mu minister Antonio Faria de Carneiro Pacheco zaczął gruntowne zmiany w programach nauczania – znalazły się w nich podkreślane silnie wartości chrześcijańskie i nacjonalistyczne, rola kobiety matki itd. Nauczyciele byli weryfikowani pod względem ideologicznym. W okresie Estado Novo (Nowego Państwa) ujednolicono także podręczniki – dzieci w szkole podstawowej uczyły się z jednej książki, a ich starsi koledzy – z kilku. Każda jednak musiała być zatwierdzana do użytku przez Ministerstwo Edukacji Publicznej.
Ta stara praktyka funkcjonuje także dziś w Polsce. Żeby podręcznika można było używać w szkole, musi przejść przez ręce urzędników Ministerstwa Edukacji Narodowej i zostać dopuszczony do użytku szkolnego. Zazwyczaj procedura trwa kilka miesięcy, ale resort robi czasem wyjątki. Tak było z rządowym elementarzem. Donald Tusk trzy lata temu zapowiedział, że rząd da rodzicom darmowe podręczniki dla dzieci. Choć wcześniej takich planów nie było, w pół roku MEN opracowało gotowy do użytku podręcznik dla pierwszej klasy. Książka zebrała fatalne recenzje ekspertów, ale przez zatwierdzanie przeszła.
Sam podręcznik był zresztą osią potężnych politycznych i ideologicznych sporów. Środowiska katolickie buntowały się przeciwko sposobowi przedstawienia ról społecznych. „Podręcznik nie zawiera ani jednego obrazka, który przedstawia całą rodzinę siedzącą razem przy stole. – Jest oczywiście ślimak, rak, są smoki, które zasiadają do stołu, ale nie ma ludzi, czyli te relacje pomiędzy zasiadającymi przy stole postaciami nie są czytelne – oceniał książkę biskup Marek Mendyk. Ksiądz miał również zastrzeżenia do przedstawienia ról ojca i dziadka. Pierwszy oglądał z dziećmi fotografie, pomagał w rysunkach i czytaniu, drugi – podlewał kwiaty. – Są to oczywiście ważne zajęcia, ale ojciec ma też inne, ogromnie ważne funkcje do spełnienia, które zostały tu pominięte – mówił w wywiadzie dla KAI.
Zdaniem pomocniczego biskupa legnickiego w podręczniku eliminowano wartości kultury chrześcijańskiej. Początkowo w książce nie występowała w ogóle nazwa świąt Bożego Narodzenia. W zamian pojawiły się dni świąteczne. Biskup Mendyk zwracał uwagę, że po skargach święta zostały nazwane po imieniu, ale w książce wiążą się z przygotowaniem ozdób na choinkę, prezentów, wypiekaniem cynamonowych pierników, lepieniem pierogów z kapustą. – Zupełnie pominięto fakt dzielenia się opłatkiem, co w polskiej kulturze jest czymś ogromnie ważnym – oceniał.
Można się ze stanowiskiem Konferencji Episkopatu Polski nie zgadzać, ale trudno nie przyznać racji obserwacjom, że z książki chrześcijańskie tradycje po prostu zniknęły.
Konserwatyzm vs. liberalizm
O podręczniki toczy się zresztą w debacie publicznej prawdziwa walka liberalizmu z konserwatyzmem. Niedawno Towarzystwo Edukacji Antydyskryminacyjnej wypunktowało podręczniki pod kątem przedstawienia ról kobiety i mężczyzny. Po wnikliwym badaniu okazało się, że kobiety przedstawiane są zwykle przy pracach domowych, a mężczyźni – w ekscytujących zawodach i czynnościach. Jeśli w książce do matematyki ktoś robi zakupy – to kobieta. Jeśli inwestuje majątek – to mężczyzna.
Więcej, w czasie rządów PO MEN zobowiązało się do monitorowania podręczników pod kątem treści dyskryminacyjnych. Jak wynika z korespondencji prowadzonej między MEN a pełnomocnikiem ds. równego traktowania, resort miał przykładać „szczególną wagę do uwrażliwiania rzeczoznawców, aby w trakcie opiniowania podręczników zwracali szczególną uwagę na konieczność analizy treści znajdujących się w podręcznikach pod kątem równego traktowania oraz przeciwdziałania dyskryminacji ze względu na płeć, rasę, pochodzenie etniczne, narodowość, religię lub wyznanie, poglądy polityczne, wiek, orientację seksualną, stan cywilny i rodzinny”.
Nic zresztą dziwnego – jak twierdzą teoretycy pedagogiki, wpływ zawartości podręcznika na umysł dziecka odbywa się poprzez sposób doboru i konstruowania treści, jakie on zawiera. W PRL-owskich podręcznikach można więc znaleźć na przykład takie określenia: kapitalista, burżuj, wyzyskiwacz, wróg ludu, dywersant, element obcy, ludowy, socjalistyczny, wsteczny, reakcyjny. Zamiast podziału dziejów na starożytność, średniowiecze, czasy nowożytne pojawiły się: epoka wspólnoty pierwotnej, niewolnictwa, feudalizmu, kapitalizmu i „ku socjalizmowi”. Tytuły rozdziałów w PRL-owskich podręcznikach zawierały takie nazwy rozdziałów jak: „Z samych panów zguba Polski”, „Polsko-radzieckie braterstwo broni” (M. Dłuska, J. Schoenbrenner, „Historia dla klasy IV”), „Walka chłopów z wyzyskiem feudałów”, „Zagarnięcie władzy przez obszarników i kapitalistów” (M. Golias, M. Serejski, K. Śreniowska, B. Zwolski, „Historia dla klasy V”).
Jak zwraca uwagę w jednej ze swoich prac Aleksandra Boroń z UAM w Poznaniu: „Podręczniki szkolne nie stanowią źródeł obiektywnej informacji. Są one raczej współczesną wersją wioskowych opowieści, odkąd odpowiedzialni za młodzież dorośli wierzą, że wiedzą, co młodzi powinni wiedzieć o własnej kulturze i kulturze innych społeczności. Żaden inny instrument nie wydaje się bardziej skuteczny od podręczników zawierających zaaprobowany oficjalnie zestaw legitymizowanej przez Ministerstwo Edukacji wiedzy, pretendującej do bycia neutralną”. I dodaje dalej: „w pewnym sensie wymuszają przyjęcie wizji prezentowanej przez elitę władzy określającej w ten sposób zarówno systemy wartości, jak i społeczne cele”.
O czym nie mówi książka
Brazylijski pedagog Paulo Freire przekonywał, że szkoła pełni funkcję adaptacyjną: nie uczy krytyki zastanej sytuacji społecznej, lecz przystosowania do niej. Uczy zapamiętywania, a nie rozumienia. Co więcej, szkoła formuje nie tylko przez to, o czym mówi, ale przede wszystkim przez to, co przemilcza. Tak w PRL traktowano sprawę zbrodni katyńskiej. – Jeszcze w latach 70. uczono mnie, że odpowiadają za nią Niemcy – przypomina sobie historyk, nauczyciel w szkole podstawowej.
Już w nowej Polsce długo przemilczany był temat żołnierzy wyklętych czy dyskusja o sensie Powstania Warszawskiego. Dziś także są tematy, o których z uczniami niewiele się rozmawia. Przykład? Propozycja dyskusji w podręczniku do WOS. Uczniowie mają przeanalizować, jaka forma państwa ma więcej zalet – liberalna czy socjalna. W książce nie ma słowa o alternatywach, np. koncepcji korporacjonizmu, która przed II wojną światową była bardzo silnie forsowana przez środowiska chrześcijańskie i do dziś jest przez część filozofów katolickich rozważana jako poważna alternatywa dla obecnego systemu.
Inny przykład. W spisie treści podręcznika do WOS dla licealistów znajduje się 10 tematów dotyczących Unii Europejskiej – geneza, korzyści, perspektywy rozwoju UE. Ani słowa jednak o – przebijających się do debaty publicznej – minusach funkcjonowania Wspólnoty, np. sprzecznych interesach różnych krajów. To zresztą widoczny od 1989 r. trend. Wraz z pogłębianiem naszej integracji z Zachodem programy szkolne były też orientowane w coraz bardziej liberalny, prozachodni sposób. Szkoła od czasu rządów SLD miała wychowywać obywatela Unii Europejskiej – w podręcznikach pojawiały się wyłącznie zagadnienia dotyczące korzyści z naszej obecności we Wspólnocie, a młodzi bohaterowie czytanek zaczęli identyfikować swoją tożsamość jako europejską.
Dla rządzących kością niezgody jest w Polsce kanon lektur szkolnych – ważne jest zarówno to, co się tam znajdzie, jak i to, co zostaje z niego wykreślone. Najgłośniejsza batalia toczyła się o niego 10 lat temu, kiedy ministrem edukacji został Roman Giertych. Z kanonu lektur wypadł wtedy Witold Gombrowicz – uczniowie nie mieli już omawiać ani „Trans-Atlantyku”, ani „Ferdydurke”. Fragmenty „Szewców” Witkacego, „Procesu” Kafki, „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa wypadły natomiast do zestawu literatury uzupełniającej w szkołach ponadgimnazjalnych. Kiedy ministrem została Katarzyna Hall, kanon znów się zmienił. W podstawie programowej zostało tylko kilka obowiązkowych lektur dla wszystkich. Całą resztę mieli wybierać nauczyciele. To znów element liberalnego podejścia do edukacji – brak wspólnego, narodowego kodu kulturowego.
Dziś ponownie chce z tym walczyć Anna Zalewska – nad nowym kanonem lektur ma pracować zespół pod przewodnictwem prof. Andrzeja Waśko. Czyli ideologia konserwatywna w natarciu.
Ucieczka w niepubliczne
Od ideologii w szkole trudno uciec. Nieustanna ideologiczna karuzela sprawia, że coraz więcej rodziców decyduje się na rezygnację z publicznej oświaty. W USA popularnym trendem jest nauczanie domowe. Między 1999 i 2009 r. liczba dzieci uczonych w domu się tam podwoiła, obecnie jest ich ok. 1,5 mln (na 75 mln wszystkich uczniów). W Polsce homeschooling nie jest jeszcze tak silny – z danych MEN wynika, że ponad 1,2 tys. uczniów pobiera nauki w domach. To pierwsze dane obejmujące osoby zapisane formalnie do placówek publicznych i niepublicznych. A i tak mogą być niepełne, bo statystyki nie wychwytują wszystkich przypadków – dzieci są formalnie zapisane do szkoły.
Edukacja domowa nie ma formalnych ram narzuconych przez ustawę. Dzieci muszą opanować wymagania podstawy programowej. To oznacza egzaminy klasyfikacyjne ze wszystkich przedmiotów. Uczeń musi też zdać testy kończące kolejne etapy edukacji: szóstoklasisty (od tego roku już zniesiony), gimnazjalny i maturę.
Dzieci Marianny Kłosińskiej podstawówkę ukończyły w trybie domowym. Obecnie są w gimnazjum. Też w domu. Ich nauka wygląda jak przygotowanie do egzaminów na uczelni. Nie uczą się wszystkiego jednocześnie. Wybierają jeden przedmiot. Umawiają się z nauczycielem na sprawdzian, do którego się przygotowują przez kilka tygodni. – Wymagania określa im podstawa programowa, ale ich nie ogranicza. Mogą przerobić materiał z trzech lat, częściej jednak decydują się na skumulowanie tematów z roku – opowiada Kłosińska. – Córka przygotowuje się do egzaminu z historii. Sięga po źródła akademickie, bo wciągnął ją temat Polski szlacheckiej – tłumaczy.
Taka edukacja wymaga dużego zaangażowania rodziców. Nie zawsze udaje się też znaleźć szkołę, która zgodzi się tylko certyfikować wiedzę ucznia.
Na razie więc trwa prawdziwy boom na placówki niepubliczne. W 2015 r. było ich 3,3 tys., chodziło do nich ponad 210 tys. dzieci. Placówki takie dzielą się z grubsza na dwa nurty – takie, dla których współczesna szkoła publiczna jest zbyt konserwatywna, i takie, dla których jest zbyt liberalna. Rodzice wybierają, które podejście jest bliższe ich osobistemu światopoglądowi, i tam posyłają dzieci.
Pierwszy nurt to między innymi szkoły społeczne czy bardziej radykalne – demokratyczne. To uczniowie decydują tam, czego i kiedy się uczą, nie są podzieleni na płcie i roczniki. Decyzje dotyczące zarządzania szkołą podejmuje cała społeczność szkolna. Drugi nurt to szkoły katolickie – tam panuje ostrzejsza hierarchia, a nauczanie podporządkowane jest wartościom wyznaczonym przez religię.
Jak przyznają rodzice, choć posłanie dziecka do takiej placówki to luksus, przynajmniej mają spokój, jeśli chodzi o zgodność z tym, co mówią najmłodszym w domu. Nie muszą martwić się, czy wraz ze zmianą władzy znów do książek nie zakradnie się zupełnie obca im ideologia.