Zarabiałem średnio 2,6 tys. zł miesięcznie na rękę. Gdybym był nauczycielem dyplomowanym, byłoby parę stówek więcej. Ale postanowiłem nie przekraczać tego progu. Nie chcę robić z siebie idioty. Takiego nauczyciela nikt nie może ruszyć, więc wszystko olewa.
Bartosz Krupa nauczyciel, wychowawca, entuzjasta nowych technologii w nauczaniu. Od 15 lat uczy w wiejskim gimnazjum niedaleko Lublina, gdzie się urodził i gdzie mieszka z rodziną. Lubi słuchać, co młodzi ludzie mają do powiedzenia, i szanuje ich wybory / Dziennik Gazeta Prawna
Co jest największym problemem polskiej szkoły?
Nauczyciele. Oni są najważniejsi. Stanowią o tym, czy dzieciaki są dobrze uczone, dobrze wychowywane, czy wychodzą na mądrych, porządnych ludzi. Dobry nauczyciel potrafi znaleźć w każdym uczniu coś dobrego, jakąś mocną stronę, talent. Zainteresować wiedzą, dać pozytywnego kopa. Ale takich ludzi jest w tym zawodzie mało. Zdecydowanie za mało.
To dlaczego pan poszedł do tego zawodu? Tracącego prestiż, kiepsko – jak wciąż narzekacie – opłacanego. Niewdzięcznego.
Bo jestem obciążony genetycznie. Dziadek ze strony mamy był przed II wojną nauczycielem matematyki w szkole średniej w Rozwadowie. Polonistką była mama. Belfrem stryj. To co mogłem zrobić? Iść w ślady drugiego dziadka kolejarza? Wolę nauczać dzieci niż prowadzić pociągi. Klamka zapadła, kiedy na IV roku polonistyki zastępowałem byłą wychowawczynię z liceum. W trakcie lekcji pomyślałem: „To jest to! Mogę być świetnym nauczycielem. Zrobić coś dobrego i mieć z tego mnóstwo frajdy”. I tak się stało. Nawet się pochwalę, że w plebiscycie „Kuriera Lubelskiego” na najlepszego belfra wszedłem do pierwszej dziesiątki.
Ja też jestem z nauczycielskiego domu, ale to mnie raczej odstręczyło od tego zawodu. Choćby z tego powodu, że moja mama miała zawsze więcej czasu dla swoich wychowanków niż dla mnie.
Ja nie czułem się osierocony, choć pamiętam sytuację, że jak miałem zapalenie płuc i matka poszła na zwolnienie, to delegacja dziesięciu uczniów do domu wjechała, bo byli zaniepokojeni, dlaczego jej nie ma w szkole. Lubili ją. Do dziś mam starszych o wiele lat kolegów, którzy zaczepiają mnie na ulicy z uwagi na nią. Z dzieciństwa pamiętam, że jak czasem budziłem się nad ranem, to widziałem moją mamę pochyloną nad zeszytami, sprawdzającą jakieś prace. Ja jestem sowa i siedzę nad tym po nocach.
Pierwsza lekcja?
Na stażu. Dyrektor posłał mnie, przyszłego polonistę, na zastępstwo na plastykę do VI klasy. Panika. Co ja im powiem? Zacząłem opowiadać o logo, jego roli, a potem wymyślaliśmy logo szkoły. Nie zjedli mnie. Co zabawne, w ławce siedział mój młodszy kolega z podwórka. Miał oczy jak spodki, kiedy mnie zobaczył za katedrą. Ale nie zemdlał, ja też nie. Po studiach chciałem uczyć w liceum, tym, w którym miałem zastępstwo. Ale nie było godzin. Poszedłem na rok uczyć w gimnazjum, ale te 12 miesięcy przeciągnęło się do 15 lat. Bo dostałem wychowawstwo, więc nie mogłem uczniów zostawić, bo się ożeniłem, bo pojawiły się moje własne dzieci i potrzebne mi były pieniądze, a dawali nadgodziny, a potem znów wychowawstwo, i kolejne. Prowizorki są zawsze najtrwalsze.
Mnie też się zdarzyło przez parę miesięcy uczyć i nawet całkiem przyjemnie to wspominam. Jednak swojej szkoły, nauczycieli, z paroma wyjątkami, nie lubiłam. Znam wprawdzie idealistów, którzy poszli uczyć, żeby zmieniać system, ale to utopiści.
Wiedziałem, że system jest zły. Jest taki pogląd przypisywany Leninowi, że państwo policyjne jest wówczas, kiedy policjant zarabia więcej od nauczyciela. Wtedy nabór do zawodu jest negatywny. Miałem świadomość, że nie będę zarabiał dużych pieniędzy. Więc jestem pewnie idealistą, bo marzyłem, że z moim udziałem to nie będzie pruska szkoła, w której uczeń jest przedmiotem, nie osobą. Że nie będzie się kojarzyła z terrorem i nudą „odtąd-dotąd”. Mogę powiedzieć, że mi się udało. Do dziś mam kontakt z pierwszym rocznikiem, piszą do mnie, czasem spotykamy się na piwie. To wielka satysfakcja być dla kogoś ważnym człowiekiem. Ja także miałem takich nauczycieli – wspomnianą już polonistkę z ogólniaka, fizyczkę. Bardzo dobrze wspominam też katechetkę. Bo byliśmy pierwszym rocznikiem, któremu zafundowano religię w szkole. Zbuntowani, niechętni, wrodzy. A ona potrafiła nas kupić swoją mądrością. Rozmawialiśmy na wszystkie tematy. Ale to była pierwsza i ostatnia taka katechetka, później były inne, jakby to powiedzieć, niepełnosprytne. Jedna z nich przekonywała nas, że długie spacery i czytanie książek nie różnią się niczym od narkotyków. Jest świetnym przykładem na to, jak idiota może odstręczyć młodego człowieka od szkoły i przedmiotu. Od wiedzy.
Nie musimy się przekonywać, że nauczyciel jest ważny. A jaki powinien być?
Nie wystarczy być sklepikarzem, który ma do sprzedania paczki z jakąś wiedzą. Trzeba mieć pasję, bo tylko wtedy można zarazić nią młodych ludzi. Ale to za mało. Dla mnie nauczyciel powinien być przede wszystkim mentorem, wychowawcą. Takim starszym przyjacielem, otwartym na problemy uczniów, umiejącym dochować tajemnicy, potrafiącym słuchać. I odpowiadać, bo oni mają mnóstwo kłopotów – w domu, z rówieśnikami, ze sobą. Potrzebują wsparcia. Wychowanie jest najważniejsze, nauczanie idzie za nim. Ale tego nie da się zrobić, kiedy pracuje się od-do. W systemie: przeczytajcie i nauczcie się tego rozdziału, a potem biegnie się do domu. Albo na korepetycje za pieniądze rodziców.
No właśnie – pieniądze. Na nich każda rozmowa o systemie oświaty się zaczyna i na nich kończy. Że mało. Ile pan zarabia?
Trudno z nauczycielskiej pensji utrzymać rodzinę na przyzwoitym poziomie. Ja w tym roku szkolnym miałem tygodniowo 15 godzin w szkole plus 5 godzin indywidualnego nauczania. I jeszcze wychowawstwo. Nie, żebym nie był w stanie czy nie chciał pracować więcej, po prostu tyle mi dano. Wychodziło średnio 2,6 tys. zł miesięcznie na rękę, chyba że wpadały jakieś nadgodziny. Jestem nauczycielem mianowanym, bo gdybym był dyplomowanym, to jeszcze zarobiłbym parę stówek więcej, ale postanowiłem nie przekraczać tego progu, by nie robić z siebie idioty. Są granice upokorzenia. Dość się naoglądałem moich kolegów i koleżanek dyplomowanych, najczęściej związkowców. Którzy wpadają do szkoły jak po ogień, szybko szybko, odczytanie listy obecności, wskazanie fragmentu podręcznika do przeczytania uczniom i wypad. Nikt ich nie może ruszyć, więc olewają. Ja tak nie chcę, nie potrafię. Kontestacja tego szczebla w hierarchii nauczycielskiej to taki mój mały bunt. Protest, którego nikt prócz mnie pewnie nie zauważy.
Te stopnie w rozwoju zawodowym nauczyciela są, w każdym razie oficjalnie, bardzo ważne. Świadczą o jego stażu, doświadczeniu, kwalifikacjach.
To pic na wodę i fotomontaż. Wie pani, jak to się w praktyce odbywa? Zbiera się papierki, a potem idzie na rozmowę do organu założycielskiego, czyli urzędu gminy na przykład, gdzie osoby niemające bladego pojęcia o nauczaniu zadają jakieś idiotyczne pytania, na które należy odpowiadać ze śmiertelną powagą. Te papierki to np. zaświadczenia o odbytych kursach. Jestem w swojej szkole jedyną osobą z grona pedagogicznego, która nie zrobiła kursu komputerowego. Bo nie muszę, ale i tak posiadaczki i posiadacze tych świadectw przychodzą do mnie, żebym im np. skopiował płytę CD, bo nawet tego nie potrafią. Ale papier jest ich, i tylko to się liczy. Droga awansu wygląda w ten sposób, że najpierw zostaje się nauczycielem kontraktowym: dostaje się opiekuna, który przez dwa lata wpada skontrolować, jak się prowadzi lekcje, trzeba też pisać konspekty itd. Jeśli dostanie się sensownego opiekuna, to w porządku, bo można się wiele od niego nauczyć. Potem, po przepracowaniu co najmniej dwóch lat, można zacząć się starać o stopień nauczyciela mianowanego. I to jest parodia. Papierki, papierki, papierki. Pisze się plan rozwoju zawodowego, a za nim sprawozdania z realizacji. Jak one wyglądają? Zorganizowałem akademię z okazji, prowadziłem zajęcia w grupie redagującej gazetkę szkolną... Im więcej tego barachła, tym lepiej. Po upływie stosownego czasu odbywa się egzamin. A jak taki egzamin wygląda, to już mówiłem. I to nie tylko moje wrażenie, podobne zdanie ma więcej osób z nauczycielskiego grona. Fikcja. Więc po jaką cholerę? Ale nie da się ukryć, że polska szkoła papierami stoi. Ciągle trzeba coś pisać, tłumaczyć się, jak w korpo. Dlaczego dzieciak ma jedynkę z przedmiotu? Wyjaśnienie, że się nie uczył, nie wystarcza. Trzeba zapisać wiele stron: jakie działania się podejmowało, jakie rozmowy przeprowadziło, a chodzi głównie o dupochronki, nie o dobro dzieciaków.
Ja już wolę, żeby nauczyciel się wytłumaczył ze swojej porażki pedagogicznej. Wtedy samo „nie lubię” nie wystarczy.
Wystarczy, bo papier wszystko zniesie. Ale żeby nie było, że tylko nauczyciele są niedobrzy. Byliby lepsi, podobnie jak lekarze, gdyby nie musieli tyle pisać, a mogliby robić. Weźmy projekty edukacyjne. Nie tylko modne, lecz wręcz nieodzowne. Każdy uczeń gimnazjum musi wziąć udział przynajmniej w jednym takim projekcie. Robiłem ich wiele, jednym z moich ulubionych był ten, w którym zbieraliśmy kasę na przeszczep płuc dla chorego chłopaka. Udało się zebrać 4 tys. zł, a kolejny tysiąc dołożył bank. W tym roku szkolnym przeprowadziliśmy z dzieciakami pięć ogólnopolskich projektów, zależało mi, żeby się uaktywniły, pokazały, uwierzyły, że coś od nich zależy. Zorganizowanie takiej akcji jest proste: dzieli się uczniów na zespoły i mówi – wy zajmujecie się promocją na portalach społecznościowych, wy uderzacie do sponsorów, a wasza drużyna biega z czapką wśród kolegów. Jest zadanie, jest frajda, są efekty. Niestety, żeby wszystko było lege artis, trzeba wszystko rozpisać: harmonogram, kontrakt z każdym z uczestników, podział na zespoły zadaniowe. W sumie nie dziwię się kolegom, że nie chce im się tego robić. Zwłaszcza że nikt ich nie szkoli z metodologii projektu, nie tłumaczy, jak to robić. Jest taki korporacyjny model, który się nazywa PRINCE2, ludzie, którzy się w korpo zajmują takimi rzeczami, są go uczeni. Oczywiście można samemu przejść tę edukację, wystarczy poszperać w sieci, ale grono jest na to za leniwe. Niestety.
Możemy tylko ubolewać, że jest bałagan, zła organizacja i za mało pieniędzy w oświatowym rogu obfitości. Jak się wymaga od nauczycieli, to powinno się im zapewnić dobre warunki, żeby mogli jak najlepiej pracować.
Ma pani rację i jej nie ma. Oświata jest pełna paradoksów. W moim niewielkim gimnazjum – wszystkiego 200 uczniów – na pomoce szkolne na cały rok jest przeznaczona kwota w wysokości tysiąca złotych. Tymczasem fantom do nauki sztucznego oddychania kosztuje 1,5 tys. Więc z czym do ludzi? Ale w tej smutnej rzeczywistości finansowej są złote wrota, czyli kasa unijna. Jak ktoś umie pisać projekty, można się w niej tarzać. W mojej szkole na przykład z tych projektów zakupiono tablice interaktywne, kosztowały po kilka tysięcy złotych za sztukę. Ogromna kwota. Ale ten sprzęt jest tego wart, to fantastyczna pomoc naukowa, można z nią robić cuda. Pod warunkiem że się potrafi ze zrozumieniem przeczytać instrukcję obsługi. A większość moich kolegów tego nie potrafi i używają tego sprzętu wyłącznie do puszczania filmów, traktując go jako projektor. Ale o czym ja gadam! Jest strona European Schoolnet Academy, na której nauczyciele mogą znaleźć kursy MOOC (Massive Open Online Courses), czyli dające podpowiedzi, jak w ciekawy sposób prowadzić lekcje. Wiele miejsca poświęconego jest tam tzw. grywalizacji, bo dzieciaki, co tam dzieciaki, my wszyscy uwielbiamy grać, zdobywać punkty, rywalizować. Polskich nauczycieli tam w zasadzie nie ma, ja odkryłem czterech, podczas gdy np. Greków siedzi na takim kursie sześciuset.
Dlaczego?
Może naszym się nie chce, może barierą jest język angielski, może nie mają czasu? A szkoda, bo to fajnie działa. Żeby ukończyć kurs, trzeba przygotować własną lekcję. I jeszcze trzy inne zrecenzować. Ostatnio zrecenzowałem projekt dziewczyny z Kirgistanu, która bardzo udatnie zaproponowała plan zajęć z programowania w grupach. Tych pedagogów z Kirgistanu jest tam więcej, nawiasem mówiąc, niż polskich. Ja nie uczę informatyki, ale robię podobne rzeczy z moimi uczniami. Bo to nas kręci. Żeby nie było, że jestem taki jedyny i najlepszy w Polsce – wariatów pedagogicznych jest więcej. Zachęcam do poszukania w sieci hasła „mistrzowie kodowania”. Minister edukacji powinna się z nimi skontaktować, zamiast tworzyć z palca wzięte plany innowacji w oświacie. I stanowiska w kuratoriach dla specjalistów ds. innowacji. Ma do dyspozycji ładnych kilka tysięcy osób, które robią od lat fajne rzeczy. Za własne pieniądze kupują sprzęt, zestawy do robotyki, wymyślają z dzieciakami aplikacje, które działają. W tym ministerialnym pilotażowym programie innowacyjnym ma się znaleźć minimum 160 szkół podstawowych i 160 gimnazjów, kiedy do wykorzystania jest parę tysięcy nauczycieli mających know-how. Więc po co wyważać otwarte drzwi?
To jak w końcu jest: nauczyciele są bierni, mierni, ale wierni, czy pełni zaangażowania?
System premiuje tych przeciętnych, niemyślących, ale umiejących wypełniać tabelki. Tak jest wygodniej. Dam przykład. Jest takie narzędzie w sieci, bezpłatne, które się nazywa Google Classroom. To jest cała platforma internetowa dla szkoły – łącznie z miejscem na stronę WWW, wirtualnymi dyskami i kontami e-mail dla wszystkich uczniów. Jest w nim wszystko, czego nauczycielowi i uczniowi do komunikacji potrzeba. Można cuda robić. I mało kto z tego w Polsce korzysta. Powody jak wyżej. Teraz wszyscy w oświacie są zorientowani na tablety, że ma je mieć każdy uczeń. Ale to się sprowadzi do tego, że będą ustawiane konkursy. I jak nawet dzieci dostaną ten sprzęt, nie będzie z niego niczego dobrego. Bo komputer bez człowieka nie działa.
Chce pan powiedzieć, że nauczyciele, w większości, to banda głupków?
Nigdy bym nie użył takiego określenia. Powiedziałbym raczej, że gros z nich to grupa ludzi, która nie chce zmieniać stanu zastanego, nie chce zmian, nie chce się uczyć. Bo po co? System na nich tego nie wymusza. I znowu przykład. Ktoś się pewnie wkurzy, ale co mnie to obchodzi: w gronie nauczycielskim rozmawialiśmy o literaturze. Co kto przeczytał, co się komu podobało. Koleżanka germanistka mówi, że na niej duże wrażenie zrobiła nowa ekranizacja książki „Wielki Gatsby”. A jedna koleżanka na to, że ona nie ma czasu, aby zajmować się takimi głupotami. Wyobraża sobie to pani?
Wyobrażam. W końcu wychowałam się w domu nauczyciela. Ale to było wiele lat temu, myślałam, że coś się zmieniło.
Obawiam się, że niewiele. Albo nic. Choć mamy reformę za reformą. Kolejna ma zostać ogłoszona 27 czerwca, więc już w poniedziałek. Dowiemy się zapewne, że będzie dłuższy czas nauki w szkole średniej, i dobrze. Ale obawiam się, że zostaną także wytyczone nowe stopnie w rozwoju zawodowym nauczycieli. Z doktoratem jako uhonorowaniem pedagogicznej drogi.
Dlaczego miałoby być to złe?
Polska ma już nadprodukcję doktorów, dla których nie ma miejsca. Mamy też hordy magistrów, którzy nie potrafią czytać ze zrozumieniem i liczyć na poziomie szkoły podstawowej. Teraz te wszystkie „uczelnie” zajmą się produkowaniem doktorów na potrzeby oświaty. Jaki będzie ich poziom, możemy sobie wyobrazić. Zapewne gimnazja pozostaną nietknięte, choć dla wielu to one są odpowiedzialne za obniżenie wiedzy wśród dzieciaków. Ja akurat się z tym nie zgadzam. Uważam, że nauczyciele gimnazjów są najbardziej kreatywnymi wśród moich znajomych. Duża liczba z nich angażuje się w projekty edukacyjne proponowane przez Fundację Centrum Edukacji Obywatelskiej. A ci dopiero robią dobrą robotę. Dzięki ich pomysłom polska szkoła często daje dzieciakom szansę na zrobienie czegoś fajnego. Ale będzie się liczyło to, że coś się pomajstruje przy systemie edukacyjnym. Nie dotykając jego sedna, czyli podstawy programowej. Ludzie, którzy ją tworzą, nie są w stanie zrozumieć, że obecne pokolenia nie potrzebują wkucia na pamięć formułek i regułek. Niestety nauczyciele w polskiej szkole nie nadają się na przewodników. Sami nie umieją, co gorsza – nie chcą się nauczyć. Są zbyt leniwi.
Jedni są tacy, drudzy inni. Mam to szczęście, że wśród moich znajomych pedagogów są tylko pozytywni wariaci. Choć ich opowieści o pracy sprawiają, że włosy stają mi dęba. Jak wówczas, kiedy moja znajoma nauczycielka poskarżyła mi się, że z torebki, którą trzymała w pokoju nauczycielskim, zginął jej portfel z pieniędzmi. A dyrekcja kazała jej trzymać buzię na kłódkę. Przy czym wejście do pokoju nauczycielskiego jest na karty elektroniczne, więc nie można o kradzież oskarżyć uczniów.
W mojej szkole pokój nauczycielski jest ogólnie dostępny, bez żadnych kart itp. Mnie też kilka razy okradziono w tej krynicy mądrości i autorytetu, raz zniknęło 100 zł, potem kilkadziesiąt ze składek, więc wcale mnie to nie dziwi. Nikogo za rękę nie złapałem. Za pierwszym razem byłem zaskoczony, lecz po drugim nauczyłem się pilnować portfela.
To znów wracamy do tematu pieniędzy. Moja konstatacja jest taka: nauczyciele są tak biedni, że muszą kraść.
Doceniam ironię i sarkazm, ale ja tego nie powiedziałem. Zapewne zdarzają się i takie incydenty, lecz zazwyczaj walka o przetrwanie w szkole wygląda inaczej: podlizać się dyrekcji, pomerdać ogonem do urzędników z gminy, ułożyć się. Aby tylko dostać godziny, bo o nie coraz trudniej. Mamy kryzys demograficzny, klasy się wyludniają, więc trzeba się postarać.
To postaranie może mieć różne oblicza. Ale jestem za staraniem.
Ja także. W moim gimnazjum uczyłem języka polskiego i angielskiego, bo nie będę wspominał o tych projektach, np. informatycznych, które realizowałem. Ale zabrakło dla mnie godzin. Gdybym przyjął propozycję dyrekcji na kolejny rok szkolny, oznaczałoby to, że zarobię miesięcznie z tysiąc złotych. Złożyłem więc wymówienie. Nie mam nagranej innej roboty, ale jestem pewien, że coś znajdę. Jak nie w szkole, to w Biedronce, finansowo pewnie wyjdzie podobnie. Przynajmniej mam taką nadzieję, nikt nie będzie chodził, żeby o mnie poplotkować. Opowiadać, że ten z tą, a ta z tamtym. Że ktoś się spóźnił na lekcję pięć minut, a u kogoś w klasie było za głośno. W pogoni za nadgodzinami, za kolejnymi stopniami nauczyciele zapominają, że ich zadaniem jest wychować świadomego człowieka.