Szefowa resortu edukacji jest jednym ze sprawniejszych medialnie ministrów. Mówi dużo o swoich planach, sprawozdania ze spotkań umieszcza na stronie internetowej, odpowiada na pytania dziennikarzy. Wydaje się być szczerze przekonana do tego, że w oświacie potrzeba dużej, przemyślanej zmiany, i obiecuje ogólnopolską debatę na ten temat. To ważne, bo ostatnim momentem, w którym rzeczywiście pracowano nad kształtem systemu oświatowego, był Okrągły Stół i refleksja faktycznie się przyda.



Problem zaczyna się jednak, kiedy słowa pani minister urzeczywistniają się w formie aktów prawnych. Początkowe pomysły mocno się wówczas rozmywają. Przykład? Choćby kwestia godzin karcianych. Anna Zalewska wielokrotnie podkreślała, że uważa je niemal za formę niewolnictwa, od którego pedagogów jak najszybciej trzeba uwolnić. Kiedy projekt trafił do konsultacji, okazało się, że likwidujemy co prawda godziny karciane w określonym dla każdego nauczyciela wymiarze, ale nie dajemy w zamian więcej pieniędzy, by sfinansować zajęcia dodatkowe, które prowadzono w ich ramach. Przepisy przewidują, że nauczyciele nadal będą prowadzić zajęcia za darmo. Tyle że bez przymusu.
Podobnie z podstawą programową, czyli rozkładem jazdy w nauczaniu. Najpierw z wielką pompą minister zapowiedziała konsultacje, zebrała z całej Polski chętnych ekspertów, ogłosiła, że najlepszą podstawę programową wybierze w konkursie. Potem taki dokument dla przedszkola i nauczania wczesnoszkolnego wydało samo MEN. Jest on zresztą niespójny z tym, co wcześniej mówiła Anna Zalewska.
Na początku kadencji było bowiem o przedłużaniu dzieciom dzieciństwa. A także o tym, że to rodzic powinien zdecydować, czy dziecko jest gotowe do szkoły. Potem przyszła lekka zmiana retoryki – mowa była już o tym, że obniżamy wiek startu szkolnego, tyle że w przyjaznych warunkach. I to właśnie znajduje się w podstawie programowej. Sześciolatek ma być uczniem, ale w przedszkolu. Tu rodzic de facto wyboru nie ma, bo obowiązku przedszkolnego nie da się odroczyć. Dziecko sześcioletnie ma się nauczyć literek i koniec.
Analizując rozbieżności między deklaracjami a działaniem, trudno już się domyślić, dokąd ma zmierzać nasza oświata i w jaki sposób kierunek ten ma zostać wybrany. Z jednej strony mamy zapowiedź dalekosiężnej reformy, którą wymyśli wspólnie środowisko oświatowe. Z drugiej – są już postawione pierwsze kroki, które ustawiają edukację w bardzo konkretną stronę. To między innymi: większy centralizm w organizowaniu oświaty i ograniczenie władzy samorządów nad edukacją (wprowadzenie weta kuratora), a także większy nacisk na to, by małe dzieci pozostawały w domu pod opieką rodziców (sześciolatki zatrzymane w przedszkolu sprawią, że nie będzie wystarczająco dużo miejsc dla trzylatków, a instrument 500+ może obniżyć motywację do podejmowania pracy w najbiedniejszych rodzinach).
Skoro pani minister już ogólnopolską debatę zapowiedziała, takie zmiany powinny zostać podjęte dopiero wtedy, kiedy się ona zakończy. Debata powinna wypracować przede wszystkim cele polskiej edukacji, a MEN potem realizować je poprzez konkretne działania. Tylko w ten sposób będzie można ocenić, czy np. likwidacja sprawdzianu szóstoklasisty jest słuszna i spójna z pomysłem na cały system. Albo czy – zgodnie z założeniami MEN – liceum naprawdę powinno być czteroletnie.
Jeśli jednak pójdzie tak, jak do tej pory, to stanie się dokładnie odwrotnie – debata będzie służyła do tego, by kierunki dopasować do kroków, które już zostały postawione.