Rodzice nie powinni zostawiać sześciolatków na drugi rok w pierwszej klasie – uważa ekspert, który będzie doradzać Ministerstwu Edukacji Narodowej.
Prof. Bogusław Śliwerski pedagog, przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN / Dziennik Gazeta Prawna
Karolina i Tomasz Elbanowscy mieli rację, organizując społeczny protest przeciwko obowiązkowi szkolnemu dla sześciolatków?
Naukowcy nie są od tego, żeby oceniać, czy protesty społeczne są słuszne. Nie przypuszczam, by państwo Elbanowscy podchodzili do tych spraw naukowo, to raczej było podyktowane doświadczeniem i kontaktami z innymi rodzicami, którzy dostrzegli w nich rzeczników problemu. Rodzice, którzy interesują się rozwojem swoich dzieci, są w stanie ocenić, czy dziecko już powinno iść do szkoły. Państwo natomiast musi się zatroszczyć o dzieci ze środowisk zaniedbanych. Po to właśnie są przedszkola – żeby jak najwcześniej włączać te dzieci do procesu opiekuńczo-wychowawczego, wspomagając ich rozwój.
Minister edukacji mówi, że też obniża wiek szkolny, tylko inaczej. Do obowiązkowych dla sześciolatków zerówek wraca nauka czytania i pisania.
Nie wiem, co się kryje za wypowiedziami pani minister, mogę mówić o wynikach badań. Z psychologii rozwojowej wynika, że dzieci osiągają dojrzałość szkolną między szóstym a siódmym rokiem życia. Około 20 proc. dzieci ma ją już w wieku 6 lat. Pozostałym potrzeba czasu. Przedszkola przed reformą przygotowywały do szkół perfekcyjnie. 98 proc. dzieci siedmioletnich osiągało pełną gotowość. A rodzice mogli decydować, po konsultacji z nauczycielem i psychologiem, że dziecko pójdzie do szkoły w wieku 6 lat. Mogło iść i w wieku pięciu. Nie chodzi bowiem o nominalny wiek, tylko o to, czy dziecko faktycznie jest gotowe.
Joanna Kluzik-Rostkowska, poprzednia minister, podkreśla, że w wieku sześciu lat dzieci idą do szkoły w większości krajów europejskich.
To argument fałszywy, propagandowy. Uczęszczanie do szkoły nie oznacza uczenia się szkolnego. We Włoszech, w Anglii, we Francji dzieci idą wcześniej do szkoły, ale mają w niej dwuletnią edukację przedszkolną.
Jakimś dziwnym trafem MEN nie raczyło informować o tym, że w najlepszej spośród krajów europejskich w badaniach PISA Finlandii dzieci chodzą do szkoły dopiero od siódmego roku życia. Finowie wiedzą, że dziecko musi być w pełni dojrzałe, żeby mogło samodzielnie się uczyć. Podobnie jest w Singapurze.
Poprzednia formacja rządząca naraziła dzieci na negatywne doświadczenia, które mogą prowadzić do zaburzeń. Te zresztą będą przedmiotem kolejnych diagnoz i analiz. Już mamy oddźwięk, że źle się dzieje z sześciolatkami, nie radzą sobie.
Rozwiązaniem jest zostawić sześciolatki na drugi rok w pierwszej klasie?
To jest inna kwestia, rodzice z czymś takim nie powinni się godzić. Te sześciolatki, które są już w pierwszej klasie, powinny iść dalej, powinny być kształcone w tym samym środowisku, w którym rozpoczęły szkołę. Jeżeli są jakieś problemy z uczeniem się – a na pewno będą – powinny dostawać wsparcie. Zatrzymywanie ich to błąd pedagogiczny.
W rozwiązaniach, które zaproponował PiS, zniesiono obowiązek przedszkolny dla pięciolatków. W kontekście wyrównywania szans, o którym pan mówił, to krok wstecz.
To znowu jest argument, który potocznie ładnie brzmi, ale nie jest prawdziwy. Dziecko będzie w przedszkolu rok przed tym, jak przejdzie do szkoły. Dokładnie tak, jak w poprzednim rozwiązaniu. Pozostałe grupy wiekowe mają prawo do korzystania z edukacji przedszkolnej i samorządy mają zrobić wszystko, żeby to prawo było realizowane. Przymusu nie ma i nie powinno być – to zbyt daleko posunięte ingerowanie państwa w struktury rodzinne i prawo do wychowania własnych dzieci.