Jeśli Prawo i Sprawiedliwość zlikwiduje gimnazja, szkoły średnie czeka taka kumulacja, jak dziś podstawówki z sześciolatkami.
Polacy mówią „tak” likwidacji gimnazjów, ale nie od razu / Dziennik Gazeta Prawna
dr Anna Okońska-Walkowicz prezes Społecznego Towarzystwa Oświatowego / Dziennik Gazeta Prawna
64 proc. Polaków popiera likwidację gimnazjów – wynika z sondażu przygotowanego na zlecenie DGP przez panel Ariadna. Pomysł popiera zdecydowana większość wyborców Prawa i Sprawiedliwości, ale cieszy się on też uznaniem wśród głosujących na pozostałe partie polityczne. Częściej likwidacji gimnazjów domagają się ci, którzy sami do nich nie chodzili. Wśród osób powyżej 55. roku życia pomysł ten popiera 67 proc. ankietowanych. Wśród tych między 18. i 24. rokiem życia – 56 proc.
Większość badanych stawia jednak warunek – zmiany powinny zacząć się nie od 2017 r., jak wstępnie zapowiedziało Ministerstwo Edukacji Narodowej, ale dla dzieci dopiero rozpoczynających edukację, czyli tych z rocznika 2010. Taką opcję podpowiada 53 proc. ankietowanych. Jak wynika z analiz przeprowadzonych przez DGP, pomysł opóźnienia zmian może się okazać racjonalny. Jeśli PiS, zgodnie z zapowiedzią, rozpocznie wygaszanie gimnazjów od 2017 r., pierwszy rocznik właśnie wtedy pójdzie do siódmej klasy, kończąc szkołę podstawową w 2019 r. W tym samym czasie trzyletnie gimnazjum skończą również uczniowie z ostatniego rocznika gimnazjalnego.
W 2019 r. szkoły średnie czeka więc wielka kumulacja uczniów: zamiast 319 tys. przyjdzie do nich 721 tys. nastolatków. Obecnie w liceach, technikach i zasadniczych szkołach zawodowych jest 1,2 mln miejsc. – To sytuacja analogiczna do tej, jaka ma miejsce z sześciolatkami w szkołach podstawowych, kiedy do szkół poszło półtora rocznika dzieci – zwraca uwagę rzeczniczka Torunia Aleksandra Iżycka. Miasto do ewentualnych zmian będzie się przymierzało po nowym roku. Minister edukacji zapowiedziała bowiem, że w grudniu pokaże szczegóły projektu, a w styczniu – dokładny harmonogram zmian. Z ustaleń DGP wynika, że ostateczny kształt reformy jeszcze nie jest pewien. W zależności od przyjętego przez MEN wariantu licea będą czekały inne kłopoty.
Wariant pierwszy
Jeśli uczniowie, którzy rozpoczęli naukę w 2010 r. (ostatni kończący gimnazjum), i ci, którzy do szkoły poszli w 2011 r. (pierwszy rok ośmioklasowej podstawówki), będą rekrutowani do pierwszych klas czteroletnich liceów lub pięcioletnich techników, będą się tłoczyć w szkołach przez cały proces edukacji, a później rywalizować ze sobą o miejsca na studiach. W dodatku tych pierwszych czeka zmarnowany rok (w pierwszej klasie będą uczyć się mniej więcej tego samego, co w trzeciej gimnazjum). Budżet państwa czeka natomiast ogromny wydatek. Kolejny rok edukacji dla 320 tys. uczniów będzie kosztować ponad 2,2 mld zł.
Wariant drugi
Co prawda uczniowie zaczynający naukę w 2010 i 2011 r. idą do szkoły w jednym roku, ale ci pierwsi kończą ją starym trybem, a ci drudzy – nowym, wydłużonym o rok. Skutki? Licea przez trzy lata, a technika przez cztery lata będą musiały prowadzić lekcje z alternatywnym programem. Nie będzie za to tłoku, kiedy uczniowie będą startować na studia. Ci, którzy zaczynali w 2010 r., będą zdawać maturę w 2022 r., a ich młodsi koledzy – rok później.
Wariant trzeci
To modyfikacja drugiego wariantu. Uczniowie, którzy są w podstawówce od 2010 r., po gimnazjum mogliby od razu pójść do drugiej klasy liceum. To także sprawiłoby, że w szkole będą tłumy, a dla uczniów musiałby być wprowadzony program równoległy. Tym razem z rocznikiem niżej. Co z treściami nauczania? Różnica będzie jedynie w oznaczeniu klasy, do której poszedłby uczeń, bo program i tak musiałby zostać ten sam, co w liceum trzyletnim. Chyba że nowa podstawa dla pierwszej klasy liceum zawierałaby dokładnie te same treści, które dziś ma podstawa dla trzeciej klasy gimnazjum. Wówczas awans nastolatków mógłby się dokonać automatycznie. Mieliby zaliczoną pierwszą klasę, bo chodzili do gimnazjum.
Wariant czwarty
Likwidacja gimnazjów przyniosłaby licealistom najmniejszą szkodę, gdyby rozpocząć ją wówczas, gdy do końca szkoły podstawowej dojdą dzieci, które obejmie inna zapowiadana przez PiS reforma – podniesienie wieku szkolnego. MEN chce, żeby dzieci z rocznika 2010 szły do szkoły dopiero w 2017 r. jako siedmiolatki. Jednocześnie uczniowie urodzeni w 2009 r., którzy nie poradzili sobie w podstawówce jako sześciolatki, od września 2016 r. mogliby zacząć naukę od nowa. Gdyby to uczniowie zaczynający edukację w tym roku mieli nie pójść do gimnazjum, do szkoły średniej trafiliby w 2024 r., a maturę zdawali w 2028 r. Wypełniliby tym samym systemową lukę, która powstanie, jeśli dzieci urodzone w 2010 r. nie pójdą do szkoły od września 2016 r. Jeżeli zmiana gimnazjalna zostanie wprowadzona wcześniej, 2028 r. będzie rocznikiem bez naboru w szkołach średnich.
Członkowie Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty w liście zwrócili minister edukacji uwagę na potencjalne kłopoty. „Do klas pierwszych szkół ponadgimnazjalnych trafią uczniowie z co najmniej trzech roczników (rozpiętość wieku od 14 do 16 lat). W konsekwencji może to doprowadzić również do dwuzmianowości w szkołach ponadgimnazjalnych” – zauważyli. – My możemy przyjąć większy nabór, bo nasza szkoła mieści się w ogromnym budynku, gdzie teraz jest zespół szkół. Większe problemy będą tam, gdzie szkoła działa samodzielnie – zauważa dyrektor Liceum im. Klementyny Hoffmanowej w Warszawie Ryszard Raczyński. Pozbycie się gimnazjów może też spowodować konieczność zwrotu przez Polskę części środków unijnych. Te wydane zostały m.in. na przygotowanie obecnie obowiązującej podstawy programowej.
Także były minister edukacji i autor reformy gimnazjalnej Mirosław Handke uważa, że jakkolwiek przeprowadzona likwidacja gimnazjów nie będzie dobra dla uczniów. W liście otwartym do MEN przypomina, że odkąd wprowadzono gimnazja, w Polsce podniósł się poziom nauczania mierzony badaniami PISA. Handke sugeruje nie likwidację szkół, a powrót do pomysłu, który on sam chciał wprowadzić już w 1999 r. Gimnazja miałyby być łączone z liceami, a nie – jak dziś – być samodzielnymi szkołami lub zespołami łączonymi z podstawówką. „Należy wrócić do naszej propozycji systemu 6 + 6, w którym druga szóstka, ze względu na obowiązek szkolny gimnazjum i jego brak dla liceum, musi być podzielona na 3 + 3” – uważa były minister.
OPINIA
Młodsi uczniowie, dłuższe dojazdy
Reforma rządowa zakładająca likwidację gimnazjów to nie tylko koszty dla budżetu państwa, ale także wiele problemów dla lokalnych samorządów oraz liczne niedogodności dla rodziców i uczniów.
W pierwszym roku obowiązywania reformy do szkół średnich trafią dwa roczniki uczniów. To spowoduje, że część szkół nie będzie w stanie wszystkich przyjąć, a popularne licea będą jeszcze bardziej oblegane. Co prawda w skali kraju raczej nie zabraknie miejsc, ponieważ obecnie w szkołach średnich panuje niż demograficzny, jednak dla uczniów będzie to często oznaczać dojazdy do oddalonych miejscowości. Sieć liceów i techników jest znacznie rzadsza niż sieć szkół podstawowych i obecnych gimnazjów. Uczeń może również nie dostać się do najbliższego liceum, lecz będzie zmuszony dojeżdżać do bardziej oddalonego. To problem przede wszystkim małych gmin i miejscowości. Dotychczasowa struktura szkolna zapewniała istnienie przynajmniej jednego gimnazjum w każdej z 2479 gmin. Szkoły ponadgimnazjalne prowadzone są przez powiaty, głównie w miastach powiatowych. Dlatego sieć szkół ponadgimnazjalnych jest wielokrotnie rzadsza.
Trzeba zdać sobie także sprawę, że w wyniku likwidacji gimnazjów do szkół średnich pójdą uczniowie o rok młodsi i to oni będą musieli dojeżdżać do oddalonych miejscowości. Zatem wydłuży się droga dojazdu uczniów do szkół, a obniży ich wiek. Jeśli liceum bądź technikum z powodu dużej liczby uczniów będzie zmuszone wprowadzić dwie zmiany, dojdzie do tego bardzo późna pora powrotów do domów. W grę wchodzi więc bezpieczeństwo młodzieży, a powiaty, w przeciwieństwie do gmin, nie mają obowiązku organizować dojazdów. Ten obowiązek spocznie na uczniach i ich rodzicach. Oczywiście powiaty mogą stworzyć większą liczbę burs, w których młodzież licealna będzie nocować, ale to również nie jest najlepsze wyjście. Poza kosztami dla samorządów wpłynie to na osłabienie więzi rodzinnych. Większa odległość od szkół to także utrudniona współpraca na linii szkoła – rodzice.