Mój syn ma dziesięć lat. Chodzi do państwowej szkoły podstawowej w Wiedniu, w Austrii. Zdecydowałam się napisać ten tekst po rozmowie z kilkoma matkami dzieci w wieku podstawowym, dzieci, które uczęszczają do różnych szkół w Polsce.
Nie mam kwalifikacji, żeby ocenić w sposób obiektywny austriackie metody pedagogiczne. Ale porównując dzieci austriackie i ich polskich równolatków, stwierdzam, że te pierwsze o wiele mniej ze sobą rywalizują, chętniej i efektywniej współpracują i o wiele lepiej czują się w swojej szkole. Poniżej czysto subiektywna opinia, dlaczego tak jest.
W naszej szkole są ławki. Nie stoją przodem do tablicy, tylko w trzech grupach. Dzieci siedzą przodem do siebie nawzajem, bo często pracują razem. Nie ma stałych miejsc, co tydzień każde się przesiada. Pod koniec roku każdy siedział już koło każdego przynajmniej kilka razy i każdy współpracował z każdym.
Siedzenia w ogóle jest mało. Dużo jest wstawania, skakania i turlania się po podłodze, szczególnie dużo tego było w pierwszej klasie. Dzieci uczyły się liczyć, skacząc na jednej nodze i głośno nazywając kolejne cyfry. Podczas nauki godzin utworzyły na podłodze zegar... z własnych ciał. Ten rodzaj nauki nazywa się po niemiecku Bewegtes Lernen, nauka poprzez ruch. Nie jestem pedagogiem ani psychologiem, nie potrafię wytłumaczyć, jak to działa, ale połączenie aktywności fizycznej i umysłowej skutkuje szybszym przyswajaniem wiadomości. I, oczywiście, dzieci potrzebują tego ruchu.
Wspomniałam wyżej, że ławki nie stoją przodem do tablicy. To dlatego, że nie ma jednej tablicy. Na jednej ze ścian wisi, owszem, zielona tablica do pisania kredą, ale wszędzie dookoła wiszą pomoce do nauki gramatyki lub matematyki. Dzieci obracają się w kierunku tej pomocy naukowej, która właśnie jest w użytku.
Podczas dwóch pierwszych godzin w ciągu dnia nikt w ogóle nie siedzi w ławkach, chyba że bardzo chce. Można siedzieć na podłodze. Dzieci dzielą się na grupy po 2–3 osoby i pracują nad różnymi tematami. Jedni liczą, inni dowiadują się, jak działają ułamki, jeszcze inni porządkują nowe słowa, a jedna grupa, na brzuchach, koloruje na skserowanej mapce kraje, o których była ostatnio mowa. Kiedy grupa mojego syna kończy naukę ułamków, sprzątają pomoce naukowe i meldują się u nauczycielki, która daje im nowe zadanie.
Nauczycielka przenosi się z jednej grupy do drugiej, tłumaczy, sprawdza i podpowiada. Jej zadaniem jest nie dopuścić do powstania chaosu i zapewnić dzieciom ciągłość zajęć. Kiedy obserwuję ją przy pracy (mam taką możliwość dwa razy w roku, podczas dni otwartych szkoły), podziwiam jej żelazne nerwy i opanowanie. Taka praca jest na pewno trudniejsza niż siedzenie za katedrą i wywoływanie uczniów do odpowiedzi.
W podstawówce mojego syna nie ma pokoju nauczycielskiego. Nauczycielka ma biurko w klasie, pracuje przy nim podczas dyżurów i przerw. Dzieci nie mówią do niej proszę pani, tylko po imieniu.
Pierwszy rok to podstawy. W wyższych klasach kładzie się nacisk na dwie rzeczy: pracę w grupach i prezentacje. W trzeciej klasie przez całą jesień klasa realizowała projekt „Kartofel”. Dzieci były na farmie kartoflanej, a potem uczyły się o cyklu życiowym ziemniaka, historii tej rośliny, wartościach odżywczych, krajach, z których pochodzi i w których dziś jest uprawiany. Gotowały potrawy z ziemniaków i zbierały przepisy z różnych regionów. W ten sposób w projekcie połączono historię, geografię, biologię, podstawy ekonomii i zajęcia praktyczne. Na zakończenie projektu zaproszono rodziców na półgodzinną prezentację, więc dochodzi do tego umiejętność zaprezentowania wyników. Musieliśmy obejrzeć 25 identycznych zdjęć z farmy (każde dziecko musiało sfotografować się na traktorze) i przeczytać postery, każdy opracowany przez dwie osoby, każdy przedstawiający inny „aspekt kartofla”. Na szczęście nie musieliśmy próbować potraw. Ale widzieliśmy, jak wiele frajdy sprawiło naszym dzieciom przyswajanie wiedzy w ten sposób.
Innym razem, podczas zajęć z WF, klasa realizowała projekt „Cyrk”, który miał uatrakcyjnić ćwiczenia fizyczne. Najpierw zaproszono artystów cyrkowych, a potem dzieci szlifowały różne sztuczki. Ten projekt też zakończył się pokazem dla rodziców. Nauczycielka, ubrana tak jak dzieci w strój gimnastyczny, pokazywała sztuczki razem z nimi. Mój syn jest w klasie integracyjnej, z dziećmi niepełnosprawnymi. One także uczestniczyły w pokazie, w miarę swoich możliwości. Dostały największe brawa, a wielu rodziców (ja też) ryczało jak bobry.
Jeszcze jedna rzecz różni Polskę od Austrii: dostępność nauczycieli dla rodziców. Poza normalnymi zebraniami rodzicielskimi każdy zainteresowany może umówić się z nauczycielką na pasujący obojgu termin w każdej chwili w ciągu roku, żeby porozmawiać o pracy ucznia lub jakimś problemie. To nie przywilej rodziców, to ich prawo.
O co tu chodzi? Moim zdaniem o mentalność. Pozbądźmy się wreszcie bagażu z czasów awansu społecznego, mentalności „pana, wójta i plebana”, którzy wystają ponad pospólstwo i którzy się z nim nie mieszają. Ten sam problem w Polsce dotyczy nauczycieli i lekarzy. Obie te grupy ciągle uważają się za panów i władców uczniów i pacjentów zamiast za ich partnerów oraz przewodników.
Od kilku lat toczy się w Polsce dyskusja, czy dzieci sześcioletnie są dostatecznie dojrzałe do nauki szkolnej. Moim zdaniem to nie o dojrzałość dzieci chodzi, ale o dojrzałość programów nauczania i nauczycieli. Dzieciom będzie wszystko jedno, czy będą mieć mniejsze, czy większe ławki, jeśli będą w tych ławkach spędzać niewiele czasu.
Austria to nie Japonia ani Finlandia. Austriackie dzieciaki plasują się na średniej pozycji w międzynarodowych testach. Ale moje dziecko jest w szkole szczęśliwe. Czego i Waszym życzę.