Ponad 1200 uczniów pobiera nauki w domach. To pierwsze dane obejmujące osoby zapisane formalnie do placówek publicznych i niepublicznych.
Prof. dr hab. Marek Budajczak Wydział Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu / Dziennik Gazeta Prawna
Urszula Sajewicz-Radtke psycholog z poradni psychologiczno-pedagogicznej, która opiniuje wnioski o edukację domową / Dziennik Gazeta Prawna
Do tej pory statystyki pokazujące, jaka jest skala edukacji domowej, były zaniżone. Resort edukacji liczył jedynie dzieci zgłoszone w publicznych szkołach. Rodzice mają bowiem obowiązek przyjść do wybranej placówki i ustalić z nią warunki, na jakich dziecko będzie kształcone poza klasą. Jak się okazuje, w niepublicznych placówkach takich dzieci kształcących się w domu jest blisko dwa razy więcej. Przez państwowe jest prowadzonych ponad 400 uczniów podstawówki, w niepublicznych ich liczba przekracza 800.
Dzieci Marianny Kłosińskiej podstawówkę ukończyły w trybie domowym. Obecnie są w gimnazjum. Też w domu. Ich nauka wygląda jak przygotowanie do egzaminów na uczelni. Nie uczą się wszystkiego naraz. Wybierają jeden przedmiot. Umawiają się z nauczycielem na sprawdzian, do którego się przygotowują przez kilka tygodni. – Wymagania określa im podstawa programowa, ale ich nie ogranicza. Mogą przerobić materiał z trzech lat naraz, częściej jednak decydują się na skumulowanie tematów z roku – opowiada Kłosińska. – Córka przygotowuje się do egzaminu z historii. Sięga po źródła akademickie, bo wciągnął ją temat Polski szlacheckiej – tłumaczy.
Edukacja domowa nie ma formalnych ram narzuconych przez ustawę. Jedyne, co muszą zrobić rodzice, to zapisać się do wybranej szkoły, z którą realizują tryb domowy. I opanować wymagania podstawy programowej. To oznacza egzaminy klasyfikacyjne ze wszystkich przedmiotów. Uczeń musi też zdać testy kończące kolejne etapy edukacji: szóstoklasisty, gimnazjalny i maturę.
Najczęściej partnerem staje się placówka niepubliczna. Dla takich szkół to korzystna inicjatywa: za pomoc rodzicom w nauce domowej otrzymują subwencję (ok. 5 tys. zł rocznie). – Publiczne placówki mają wielu uczniów, więc organizacja wsparcia dla dzieci uczących się w domu jest trudna. No i zwykle nie mają doświadczenia. Rodzice czują się bezpieczniej w placówkach, które specjalizują się we wsparciu dzieci w edukacji domowej. Najczęściej są to szkoły zakładane przez edukatorów domowych – wyjaśnia Marianna Kłosińska z Fundacji Bullerbyn, która zajmuje się propagowaniem i wsparciem nauczania pozaszkolnego.
Rodzice Marty i Ani sami wcielili się w role nauczycieli. Ojciec dawał lekcje filozofii, historii, matematyki i języków: angielskiego, włoskiego, hiszpańskiego. Dzieci nie podchodziły do polskich egzaminów, zaliczyły amerykański, który został nostryfikowany przez MEN na poziomie matury.
Rodzice decydujący się na edukację domową mogą łączyć siły i tworzyć alternatywne systemy nauczania. Może to być nauka w domu pod nadzorem opiekunów lub wynajęcie guwernera. Od dwóch lat popularny jest projekt szkół demokratycznych. Tu zasada brzmi: nic nie jest narzucone przez dorosłych. Dzieciaki decydują o tym, czego, kiedy i jak się będą uczyć. Nie uczą się dla ocen, których nie ma, ale odkrywają swoje pasje.
– System klasowo-lekcyjny się kończy i zaczyna się szukanie nowych dróg. Oddolnych pomysłów jest coraz więcej – tłumaczy Katarzyna Hall, była minister edukacji. Dwa lata temu założyła Stowarzyszenie Dobra Edukacja, w ramach którego powstało już kilka szkół: bez dzwonków i sztywnego podziału na lekcje.
W Polsce na edukację domową, po pół wieku przerwy, pozwoliły przepisy uchwalone po Okrągłym Stole. Dla takiej formy kształcenia kluczowe jest to, że dziecko nie uczestniczy w regularnych zajęciach w szkole. Zamiast tego lekcje organizują mu rodzice. Aby wejść w taki system, trzeba zapisać się do jakiejś placówki – szkoły macierzystej. Ma sprawdzać wiedzę ucznia i w razie problemów służyć pomocą rodzicom. Jak twierdzą osoby, które decydują się kształcić dzieci na własną rękę, szczególnie z tym ostatnim jest problem.
Nauczanie domowe to popularny trend w USA. Między 1999 i 2009 r. liczba dzieci uczonych w domu się podwoiła. Obecnie jest ich ok. 1,5 mln (na 75 mln wszystkich uczniów). Amerykański Departament Edukacji przebadał niedawno ponad 11 tys. uczących się w domu dzieci. Te, które kształciły się w ten sposób, osiągały w wystandaryzowanych testach średnio 35 punktów centylowych więcej niż te, które chodziły do publicznych szkół.
Raport pokazał też, że nauczanie domowe niweluje luki, które są powszechne w tradycyjnych szkołach. Choćby tę, która występuje między osiągnięciami chłopców i dziewcząt. Dowodów na istnienie tych rozbieżności dostarczyli niedawno analitycy OECD. Na podstawie wyników międzynarodowego testu umiejętności 15-latków PISA 2012 stwierdzili, że dziewczynki mają nad chłopcami zdecydowaną przewagę w czytaniu (38 pkt). Chłopcy o 11 pkt wygrywają z dziewczętami w matematyce. Dodając do analizy inne zmienne, zauważyli, że ma na to wpływ sposób, w jaki dzieci obu płci uczy szkoła.
Jednak przeciwnicy edukacji domowej zwracają uwagę, że dzieci edukowane w domu nie uczą się życia w grupie społecznej. Są zdane jedynie na swoich rodziców, którzy pełnią zarówno funkcje nauczyciela, jak i opiekuna. Brakuje też kompleksowych pomocy szkolnych.
OPINIA
Decyzja o podjęciu edukacji domowej dla odpowiedzialnych za los własnego dziecka rodziców wiąże się z licznymi poświęceniami. Jako że to sam rodzic najczęściej staje się nauczycielem, nieustannie musi się dokształcać i rozwijać dla prowadzenia edukacji. Trzeba być na to gotowym. Korzyści wynikające z takiej decyzji są jednak bardzo wyraźne. Każde dziecko jest prowadzone indywidualnie, pracę z nim można więc oprzeć na tym, jakie ma talenty i jakich doświadcza trudności. Nauczanie domowe daje też swobodę organizacyjną – jeśli na opanowanie zaplanowanego materiału wystarczy dziecku 25 minut, to właśnie tyle to zajmuje. Przeciwnie niż w szkole, „nauczyciel” i „uczeń” nie marnują czasu na pozorowane zabiegi dla doczekania do dzwonka. To z kolei sprawia, że uczący się w domu mają więcej czasu na własne pasje, na uczestnictwo w zorganizowanych zajęciach sportowych, artystycznych, poznawczych i wychowawczych. Choć także na niereglamentowaną przez dorosłych działalność podwórkową. Obala to także jeden z podstawowych zarzutów krytyków takiego sposobu kształcenia dziecka, że nie chodząc do szkoły, nie ma ono kontaktu z rówieśnikami.
Fetyszyzuje się szkołę jako przestrzeń dobrze służącą socjalizacji dzieci i nastolatków. Przeciętny nauczyciel nie pozwala na swobodne interakcje między uczniami podczas trwania lekcji. Na uspołecznianie się pozostają jedynie przerwy i ewentualnie wspólna droga do i ze szkoły. O sile szkolnych więzi świadczy zaś ich nader łatwy rozpad po ukończeniu szkoły.
OPINIA
Zaletą szkoły masowej, czego edukacja domowa nie jest w stanie w pełnym stopniu zapewnić, jest socjalizacja. Dzieci wychowujemy nie dla nas samych, ale do życia w społeczeństwie. Dlatego zwykła szkoła daje przede wszystkim szanse na przebywanie w grupie. Poza tym daje informacje zwrotne na temat tego, co jest społecznie akceptowane, jakie zachowania są przyjęte w danej społeczności i czego od dziecka oczekują inni. Pokazuje zróżnicowany świat dorosłych. Daje większą samodzielność w zakresie rozwoju emocjonalnego. Dotyczy to m.in. radzenia sobie z problemami.
Dzieci w szkole nabywają umiejętności radzenia sobie z reakcjami na swoje zachowanie, które nie zawsze są pozytywne. To bardzo ważne. I tak prędzej czy później dziecko z tym się zderzy.
Kolejne ryzyko edukacji w domu jest takie, że wybierze ją dla swoich dzieci nieodpowiedni typ rodzica. Taka osoba nie może być nadopiekuńcza.
Motywacja ochrony przed złym światem jest nieracjonalna. Dziecko prędzej czy później się z tym światem zderzy. Rodzic prowadzący naukę w trybie domowym nie może też tresować swojego dziecka na geniusza. Aby dać mu szansę na zdrowy rozwój, musi mieć dystans do swojego dziecka.
Wiele zależy od samego dziecka. Musi być aktywne poznawczo, ciekawe świata. Dla dziecka biernego, które czeka, aż ktoś mu wszystko zorganizuje, taki model edukacji może nie być pomocny. By realizować edukację poza placówką, musi również istnieć poprawna relacja między dzieckiem a rodzicem, w której zarówno rodzice umieją stawiać granice, jak i dzieci są chętne, by się temu podporządkować. Sama nie jestem przeciwna takiej formie edukacji. Wymaga ona jednak bardzo świadomego i dojrzałego podejścia. Inaczej może być ryzykowna dla dziecka.