Co drugi maturzysta na studiach, 6,5 mln Polaków z tytułem zawodowym i problemy ze znalezieniem pracy po uzyskaniu dyplomu – to bilans działalności uczelni w wolnej Polsce
Prof. Jerzy Woźnicki przewodniczący Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego / DGP
Patronat Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego
Prawie ćwierć miliona legitymujących się wyższym wykształceniem nie ma zatrudnienia. Chłopcem do bicia za niepowodzenie absolwentów na rynku pracy stały się szkoły wyższe. Zdaniem Fundacji Forum Obywatelskiego Rozwoju niesłusznie. Z jej raportu „Młodzi wykształceni, ale nie bezrobotni. Fakty i mity” wynika, że nie jest prawdą, iż dyplom utrudnia znalezienie zatrudnienia. Wśród bezrobotnych jest najmniej absolwentów uczelni. Według danych GUS stopa bezrobocia w tej grupie sięga tylko 6 proc., a w przypadku osób ze średnim wykształceniem 13 proc.
– Nie zmienia to tego, że jest wiele osób, które mimo posiadanego dyplomu zatrudnienia znaleźć nie mogą. Ale to nie uczelnie odpowiadają za to, że ich absolwenci nie mają pracy po studiach. Za tworzenie nowych stanowisk odpowiedzialna jest przecież gospodarka – uważa Krystyna Łybacka, minister edukacji narodowej i sportu w latach 2001–2004.
Dodaje, że zadaniem szkoły jest wyposażyć absolwenta w narzędzia niezbędne do poruszania się na rynku zatrudnienia. A to na uczelniach kuleje. Doprowadziły do tego przepisy wprowadzone na początku lat 90.
– Ustawa z 12 września 1990 r. o szkolnictwie wyższym stanowiła próbę stworzenia podstaw dla pluralizmu nie tylko w nauce i nauczaniu, lecz także w organizacji szkolnictwa wyższego, w tym poprzez otwarcie drogi do tworzenia uczelni niepaństwowych. Skutkiem tego jest wciąż ogromna liczba placówek niepublicznych o bardzo różnym, na ogół niskim poziomie – uważa proc. Hubert Izdebski z Uniwersytetu Warszawskiego.
Dodaje, że nie można było też przewidzieć stopnia korzystania przez młodzież z możliwości odbywania studiów płatnych. To z kolei doprowadziło do pięciokrotnego wzrostu liczby osób, które się na nie decydują.
– Skutkiem było skokowe wręcz powiększenie liczby studentów przy niewielkim tylko zwiększeniu liczby nauczycieli akademickich, z których znaczna część zajęła się nauczaniem na wielu uczelniach – wyjaśnia Izdebski.
Przykładowo w okresie popularności zarządzania prowadzono więcej kierunków z tego zakresu, niż było samodzielnych pracowników naukowych.
– Trudno się dziwić, że wszystko to musiało zaważyć na przeciętnej jakości nauczania oraz wiedzy i umiejętnościach absolwentów, na co się dzisiaj uskarżamy – stwierdza prof. Izdebski.
Po reformie z lat 90. uczelnie zamiast nieść kaganek oświaty, stały się fabrykami nastawionymi na zysk. Nie ważne było jak, lecz ile dyplomów uda im się wyprodukować, ponieważ każdy student to dodatkowy pieniądz.
Te błędy starano się naprawić. Na początku 2002 r. powstała Państwowa Komisja Akredytacyjna (obecnie Polska Komisja Akredytacyjna). Z kolei reformy z ostatnich lat miały na celu powstrzymanie spadku jakości nauczania – np. ograniczono możliwość podejmowania pracy przez akademików na kolejnym etacie czy możliwość kształcenia się na drugim kierunku studiów (obecnie rząd się z tego wycofał). Nadal jednak daleko nam do uczelni z czołówki rankingu szanghajskiego. Teraz nasze szkoły, aby napędzić nowych kandydatów, kierują się głównie modą, a nie racjonalnym wyborem. Kształcą zgodnie z tym, jaką kadrę posiadają, a nie czego potrzebuje rynek.
Cała nadzieja w niżu demograficznym.
– Paradoksalnie zmniejszanie się liczby kandydatów na studia może przyczynić się do zmian w szkolnictwie wyższym dotyczących zarówno liczby uczelni, jak i jakości – tłumaczy prof. Izdebski.
– Po 25 latach można powiedzieć, że nie wszystko nam wyszło. Mimo to bilans jest dodatni – edukacja wyższa stała się powszechna, uczelnie otworzyły się na świat, naukowcy mogą też korzystać z unijnych grantów na badania. Szkoda tylko, że na początku lat 90. nie udało się wprowadzić szerszych zmian. Bylibyśmy teraz w innym miejscu. Jednak w porównaniu z krajami, które razem z nami weszły do UE, dzisiaj jesteśmy liderem przemian strukturalnych w szkolnictwie wyższym – podsumowuje prof. Barbara Kudrycka, minister nauki i szkolnictwa wyższego w latach 2007–2013.
Mimo zmian prawo o szkolnictwie wyższym potrzebuje poprawy
Podwaliny dla przeprowadzenia reformy szkolnictwa wyższego w latach 90. dały intensywne prace w poprzedniej dekadzie prowadzone przez przedstawicieli środowiska akademickiego związanych z NSZZ „Solidarność”. Ich wyrazem stała się nowa ustawa o szkolnictwie wyższym uchwalona w 1990 r.
Otworzyła ona wiele pozamykanych wcześniej drzwi. Na przykład umożliwiła tworzenie niepaństwowych szkół wyższych. Uczelnie uzyskały też autonomię i wolność programową w kształtowaniu kierunków studiów. Wreszcie nastąpiło wielkie otwarcie szkolnictwa wyższego – być może zbyt wielkie, ale takie były wówczas czasy.
Po okresie kilku lat obowiązywania ustawy pojawiły się wnioski o jej pilne znowelizowanie. W 1996 r. na wniosek rektorów kilku czołowych uczelni ówczesny minister prof. Jerzy Wiatr zadecydował o opracowaniu założeń do przyszłej ustawy. Tak w 1997 r. powstawała żółta książeczka, która została jednak przyjęta z dużym rozczarowaniem. Dlatego Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich (KRASP) postanowiła opracować inną, własną publikację – zieloną książeczkę. Powstała ona w 1998 r. i po kilku latach stanowiła podstawę do stworzenia nowej ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym. Rektorzy musieli jednak znaleźć drogę, którą mogliby skierować tę ustawę na ścieżkę legislacyjną. Skorzystano z tego, że w 2002 r. przewodniczącym KRASP został rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Franciszek Ziejka. Na inauguracji roku akademickiego 2002/2003 na UJ poprosił on prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego o poparcie nowej inicjatywy ustawodawczej. Została ona przyjęta i kilkuosobowy zespół powołany w kancelarii prezydenta przedstawił raport o najważniejszych problemach w szkolnictwie wyższym. Z kolei w styczniu 2003 r. został powołany prezydencki zespół ekspertów do opracowania ustawy o szkolnictwie wyższym, którego byłem przewodniczącym. Inicjatywę poparła ówczesna minister Krystyna Łybacka. Nasz projekt skonsolidował wcześniejsze ustawy: o szkolnictwie wyższym, wyższym szkolnictwie wojskowym, państwowych wyższych szkołach zawodowych, a także opracowany w ministerstwie nowy projekt nowelizacji ustawy poświęcony pomocy materialnej. Zamiast łacznie 400 artykułów w tych aktach prawnych, powstała ustawa składająca się z ok. 270 przepisów. Istotnie została zmniejszona także liczba delegacji do aktów wykonawczych. Tym samym mieliśmy tu do czynienia z projektem deregulującym szkolnictwo wyższe. W 2004 r. projekt ten dotarł do Sejmu. Choć w trakcie prac doszło do pewnego kryzysu, to ostatecznie w 2005 r. parlament przyjął ustawę – Prawo o szkolnictwie wyższym. Wprowadziła ona polskie szkolnictwo do europejskiego obszaru, uelastyczniła studia, umożliwiła tworzenie makrokierunków, studiów międzywydziałowych oraz uniwersytetów przymiotnikowych. Wyeliminowała patologiczny rozrost zamiejscowych ośrodków dydaktycznych, a także wzmocniła rektorów i senaty. Nastąpiło też uwłaszczenie uczelni na mieniu. Do ustawy wprowadzono kategoryczne przepisy antyplagiatowe i antykorupcyjne.
Ustawa z 2005 r. obowiązuje do dziś z uwzględnieniem skutków dwóch nowelizacji. W 2011 r. przyjęta została pierwsza z nich. Z uwagi na pośpiech, w jakim była procedowana w Sejmie, nie uniknięto jednak błędów. Ważne nowe elementy tej nowelizacji to wprowadzenie Krajowych Ram Kwalifikacji (czyli określania w programie studiów, jaką wiedzę, umiejętności i kompetencje nabędzie student w trakcie nauki – red.). Należy je ocenić pozytywnie, choć uczelniom dano za mało czasu na wdrożenie tych rozwiązań.
W tym roku została przyjęta druga nowelizacja. Wiele treści tej regulacji zasługuje na pozytywna ocenę, np. rozwiązanie problemu uwłaszczenia naukowców. Niestety, cechuje się jednak dwoma zasadniczymi wadami. Jest przykładem przeregulowanego aktu prawnego, a ponadto nie usunięto uzasadnionych poprawek zgłoszonych przez Biuro Legislacyjne Senatu. Oznacza to, że czeka nas kolejna nowelizacja.