Szkoły polska i europejska są jednym z nielicznych elementów oświeceniowego dziedzictwa, który przyjęliśmy w zasadzie bezkrytycznie. Spowodowało to niezliczone nonsensy wymagające nie poprawek tu i ówdzie, lecz całkowitej zmiany założeń. A jakimi, jawnymi i ukrytymi, zasadami oświeceniowymi kieruje się współczesna szkoła od pierwszej klasy do matury, a może i do ukończenia studiów?
Myśliciele oświeceniowi, skądinąd znakomici, mieli bardzo jasny pogląd na temat sensu i celu powszechnej edukacji. Edukacja, czyli oświecenie, powoduje przede wszystkim prosty efekt: człowiek oświecany jest bardziej oświecony. To jednak ma dalsze zbawienne konsekwencje: człowiek oświecony podejmuje bardziej świadome i lepsze decyzje polityczne. I dalej: skoro tak, to nie ma powodu wątpić, że człowiek oświecony jest bardziej moralny, lepiej i bardziej skrupulatnie przestrzega kodeksu etycznego (tylko nie wiadomo, jakiego). A następnie człowiek oświecony lepiej rozróżnia nie tylko to, co jest dobre, lecz także to, co jest piękne. Innymi słowy oświecenie jest kluczem do wszelkiej doskonałości.
Oczywiście na pozór nie pojmujemy tego już tak dosłownie, ale tylko na pozór. W istocie jesteśmy przekonani, że od liczby coraz lepiej edukowanych, czyli oświeconych ludzi zależy nie tylko wzrost gospodarczy, lecz także jakość demokracji oraz ogólny poziom życia społecznego. Coś w tym jest, ale chyba znacznie mniej niż zwykliśmy sądzić.
Oświeceniowa koncepcja szkoły zakłada bowiem zjawiska nieistniejące. Po pierwsze, że inteligencja i inne talenty są równo rozdzielone, a wiemy przecież doskonale, że nie są. Po drugie, że specyficzne zdolności (do matematyki czy do historii) są równo rozdzielone, a nie są. Po trzecie przewiduje, że oświecenie i edukacja to jedno i to samo, a to nieprawda. I po czwarte zakłada, że w nowoczesnym świecie będzie coraz więcej pracy dla edukowanych, czyli oświeconych, a coraz lepiej widzimy, że jest to pogląd nonsensowny.
Oczywiście błyskawiczny i całkowity odwrót od oświeceniowej wizji szkoły – nawet gdyby był możliwy teoretycznie – praktycznie jest niewykonalny. Jednak idee mają konsekwencje i od dyskusji na temat tego, po co w ogóle ludzi uczymy, należy zacząć. Nie zamierzam udzielać odpowiedzi na to pytanie, bo jej nie znam, jednakże wiem z całą pewnością tylko tyle: obywatele powinni umieć czytać, pisać i rachować do stu. Reszta to teren debaty.
Dlatego zupełnie mnie nie interesują licznie wygłaszane z okazji matur poglądy – zapewne szczegółowo ciekawe – na temat rozmaitych korekt, jakie należałoby przeprowadzić w polskiej szkole. Sztukowaniem i zalepianiem dziur nie poprawi się sytuacji, która jest – to nie przesada – dramatyczna. Edukacja utraciła sens i nikt nie jest w stanie go jej przywrócić. Wprawdzie kierujemy się oświeceniowymi założeniami, ale nikt w nie już poważnie nie wierzy. A zatem po co uczymy dzieci i młodzież? Nie znam żadnej rozumnej odpowiedzi na to pytanie, a najbardziej rozsądna wydaje mi się następująca: bo tak czyniono z coraz większym rozmachem od co najmniej 250 lat.
A po co dzieci i młodzież chodzą do szkoły? Dzieci, bo muszą, bo jest obowiązek szkolny i rodzice je do szkoły gnają. Młodzież, bo są względy towarzyskie i czasem jakieś nadzieje na karierę lub na posadę, która wymaga posiadania matury lub tytułu magistra. Porównujemy wydatki na edukację i rezultaty tej edukacji w ogromnie wątpliwych testach i wychodzi nam, że w Polsce dzieci są doskonale uczone. Wierzę, bo dlaczego miałbym nie wierzyć, jednak co z tego? Czy mamy lepsze społeczeństwo, wyżej rozwiniętą gospodarkę lub – to już brzmi jak żart – wyższy poziom kultury demokratycznej? Nic z tych rzeczy. Więc po co mordujemy dzieci i młodzież przez dwanaście lat, a potem studentów przez pięć lub więcej? Nie wiem, ale debatę czas zacząć.