Szkoła to skansen. Absolwenci są nieprzygotowani do życia i pracy, za co obwiniamy nauczycieli. A ci, podobnie jak uczniowie, to ofiary systemu.
Jak to się stało, że zwrot, który powinien być obietnicą odkrywania niepoznanych lądów, odbierany jest jako zawoalowana groźba. Słysząc frazę „ja cię nauczę”, nie spodziewamy się pożytecznej lekcji, ale ataku, choćby za pomocą ostrego słowa. Myśląc o byciu uczonym przez kogoś, mamy w podświadomości agresję. Upokorzenie. Ból. „Szkoła była i jest anormalnością młodości, zakładem psychiatrycznym. Wszystko złe, cała udręka ciążąca nad naszym życiem to remanenty szkoły” – pisał Emil Zegadłowicz. Tak jak dobry nauczyciel jest w stanie z przeciętnych pod względem intelektualnym dzieciaków zrobić szczęśliwych, żyjących pełnią życia ludzi, tak zły belfer przemieni potencjalnych geniuszy w wykolejeńców i frustratów. – „Takie będą Rzeczypospolite jakie ich młodzieży chowanie”, – te słowa wielkiego hetmana koronnego Rzeczypospolitej Jana Sariusza Zamoyskiego liczą już 420 lat. Ale od świadomości do czynów przynoszących poprawę sytuacji bywa czasem dramatycznie daleko.
Na początku czerwca przed sądem w Kalifornii zapadł interesujący wyrok. Szkołom publicznym w tym stanie łatwiej będzie teraz zwalniać złych nauczycieli – dotąd w pozbywaniu się słabych belfrów przeszkadzały długoterminowe kontrakty, na jakie byli zatrudniani. Jak u nas. – Prawa nauczycieli nie mogą stać wyżej od praw dzieci – argumentował sąd. A amerykańska prasa, opisując ten przypadek, powoływała się na badania przeprowadzone przez naukowców z Columbii i Harvardu (podobnych badań jest zresztą wiele), z których wynika, że wystarczy zastąpić 5 proc. najsłabszych nauczycieli średniakami, żeby podnieść życiową średnią zarobków jednego klasowego rocznika o 250 tys. dol. Nie wspominając o innych, mniej wymiernych korzyściach: dzieci uczone przez dobrych nauczycieli częściej idą do szkół wyższych, mniej jest wśród nich nieletnich rodziców etc. Dlatego, uznał sąd, należy pozwolić na eliminowanie ze szkół pedagogów, którzy są zagrożeniem dla przyszłości małolatów. Miałby temu dopomóc system ocen, przeciwko czemu już protestują w USA potężne związki zawodowe. A sceptycy przekonują, że nawet jeśli wyrok się uprawomocni, w niewielkim stopniu zmieni szkolną rzeczywistość. Publiczna edukacja z natury rzeczy jest zapóźniona i niereformowalna, bo obsługiwana przez stada urzędników tudzież nauczycieli będących produktem przemysłu przeciętności, czyli kiepskich szkół wyższych. Skądś to znamy, prawda? Ale jeśli w USA, które biją rekordy w liczbie zdobytych Nobli, jest tak źle, to co mamy powiedzieć my?

Kilka strasznych historii o strasznych belfrach plus próba typologii

– Wy małpy w rajtuzach. Idiotki. Miejsce tylko zajmujecie w klasie, lepiej idźcie dzieci rodzić i obiady gotować... – krzyczała na nas rusycystka, zapluwając się ze świętego oburzenia.
– Ty krowo głupia i tłusta, nawet fikołka nie umiesz zrobić. Spójrz na siebie, jak ty wyglądasz. Żaden chłopak nawet kijem cię nie dotknie – tak perswadowała zalety sportu i zdrowego tryby życia nauczycielka wychowania fizycznego swojej nieco otyłej uczennicy.
– No, to czego się nauczyłyście, dziewczynki? – jeden z psorów, historyk, przechadzał się po klasie i muskał napięte szyje. Kiedy trafiał na słabszą, acz ponętną uczennicę, jego ręka, jakby niezależnie od niego samego – nieprzerwanie prowadził wykład – wędrowała za dekolt ofiary, skradała się do miseczki stanika. Zamierałyśmy, wpatrując się nieruchomo w purpurową ze wstydu i strachu „cycatkę”. Ufff. Po minucie gmerania wyciągał łapę, aby zabrać ją ze sobą do innej ławki...
– Jesteście debilami, do niczego się nie nadajecie. Będziecie żebrać o zasiłki w mops-ie jak wasi rodzice – to była ulubiona fraza pana od fizyki, który w ten sposób zagrzewał nas do nauki.
– HO2, nie H2O, bezmózgie małpiatki – facet od chemii jak zwykle był na bani. Świetnie się bawił, prowadząc lekcję i podając wzór na wodę. W te dni, kiedy nie był pijany, miał kaca, a wtedy był wkurzony i odpytywał. Nigdy nie było wiadomo, czy jego „pijane ja” nie kazało nam zapisać do zeszytów czegoś, za co innego dnia to „drugie ja z katzenjamerem” nie wpisze pały. A to się często zdarzało, bo nie byliśmy w stanie weryfikować tego, co nam mówił.
– Pani od turystyki miała romans z panem od przysposobienia obronnego. Jak było między nimi dobrze, to znikali na całe lekcje w komóreczce przy sali lekcyjnej, z której wychodzili czerwoni, potargani, ale szczęśliwi. Jak były ciche dni, wyżywali się na nas. Doszło do tego, że cała szkoła śledziła historię ich miłości uważniej, niż dziś są oglądane kolejne odcinki „Gry o tron”.
– Matematyczka nienawidziła chłopców. Miała jakieś osobiste złe doświadczenia, ponoć mąż ją zostawił. I tę niechęć przeniosła na wszystkich samców, nie zależnie od wieku. Dla dziewczynek była czuła, miła, tłumaczyła, pomagała. My mieliśmy przewalone. Uważała, że każdy chłopiec to potencjalny bandyta. Wrzeszczała na nas, zastraszała, przerywała przy odpowiedzi. Kiedyś podczas wywiadówki zirytowana pretensjami rodziców zabarykadowała się w klasie, biorąc dwoje zakładników wśród uczniów. Groziła, że zrobi sobie albo im coś złego...
To tylko kilka historii, które zebrałam, rozmawiając z różnymi osobami na temat szkolnych nauczycieli, których wspominają najgorzej. Dotyczą oczywistych patologii, skrajnych zachowań, choć pochodzą z różnych stron Polski i różnych lat. Ale łączy je kilka rzeczy. W żadnym z tych przypadków dyrekcja szkoły, środowisko nauczycielskie nie zareagowali, choć opisane zachowania powtarzały się i były wszystkim doskonale znane. A rodzice proszący o interwencję byli pacyfikowani, w najlepszym wypadku proszeni o wyrozumiałość i cierpliwość. Bo przecież pani czy pan muszą jakoś dotrwać do emerytury. W jaki sposób kontakt z takimi nauczycielami przełożył się (lub przełoży w przyszłości) na drogę życiową i sukcesy bądź zawodowe porażki ich wychowanków, pewnie się nigdy nie dowiemy.
Nie jest tak, że w szkołach siedzą same potwory. Są tam – wiemy to dobrze – cudowni, pełni poświęcenia pedagodzy. Problemem nie jest także to, jak mówi Jan Wróbel, nauczyciel i publicysta, że zdarzy się jakaś zakała nauczycielskiego roku. Belfer ewidentnie zły, swoją postawą krzywdzący dzieci. W jakiś sposób i to może być dla nich nauką, przecież nie same ideały spotkają później w dorosłym życiu, ważne jest także, aby potrafić przyjmować ciosy. Istotne są proporcje. – Grono pedagogiczne to grupa i jak w każdej znajdzie się ktoś dobry, średniak i ktoś, kto odstaje. Ważne, aby więcej było tych dobrych. Osób, do których dziecko może się zwrócić po pomoc – ocenia Wróbel. I opowiada, że miał taką nauczycielkę, która oceniała nie dzieło, ale autora. A jako że go nie lubiła, dostawał za swoje pisemne prace kiepskie oceny. – Ale to, jak widać, nie zrujnowało mi życia ani nie odstręczyło od pisania – śmieje się.
Wydawać by się mogło, że dobry nauczyciel to taki, który potrafi przekazać uczniom jak najwięcej przydatnej im wiedzy i rozwinąć potrzebne w życiu umiejętności. Lecz – jak mówi Marcin Polak, twórca i redaktor naczelny portalu o nowoczesnej edukacji Edunews.pl, prawnik i ekonomista, edukator z zamiłowania – mamy dzisiaj do czynienia raczej z byle jaką wiedzą, którą nauczyciele usiłują na siłę wbijać do głów. – Kiedyś poziom nauczania był bardziej wyrównany. Nauczyciel mógł być wredny, ale potrafił uczyć i rzeczywiście rozwijać uczniów – zauważa.
Jarosław Klejnocki, pisarz, nauczyciel, wykładowca na UW (uczy m.in. metodyki), dodaje, że wśród tych dobrych i złych można wyodrębnić różne modele i grupy. Do antybelfrów zaliczyłby tych, którzy po prostu nie mają talentu. Głównie do tego, aby wytłumaczyć, przekazać wiedzę. To często mądrzy i dobrzy ludzie, ale znaleźli się w niewłaściwej roli. Całkiem ich sporo.
Kolejna grupa to frustraci życiowi. Niezadowoleni z tego, kim są, co robią. Mający kłopoty w życiu osobistym. Te swoje niepowodzenia i żale odreagowują w klasie. Są jak trucizna. Podobnie jak ci, którzy nienawidzą dzieci. Powinni być natychmiast relegowani z zawodu.
Jednak największy podzbiór w tym zbiorze kiepskich zajmują nauczyciele obojętni i letni. Zrobią, co muszą, odtąd dotąd, ale nic więcej. Nie zaangażują się, nie dadzą wiele z siebie. Bo po co? Kto im za to zapłaci?
Na drugim biegunie znajdują się nauczyciele pozytywni. Pierwsza kategoria – entuzjasta. Potrafi sprzedać swoją fascynację przedmiotem, zarazić uczniów zainteresowaniem. Tego nie da się zagrać. Polonista, który nie czyta książek, nie czerpie radości z ich lektury, nie nakręca się dyskusjami na ich temat, nie skłoni uczniów do tego, aby sięgnęli po coś więcej niż bryki ze streszczeniem. Do grona entuzjastów można jeszcze dodać społecznika. To ten, który w wolnym czasie organizuje próby do szkolnego przedstawienia. Albo zabiera klasę na kilkudniowy rajd po górach.
Jest jeszcze nauczyciel motywator. Potrafi dać siłę i chęć do walki zarówno dobrym, jak i gorszym uczniom. Bardzo ich brakuje. Bo w naszej szkole rozmowę o pracy ucznia zaczyna się od krytyki, wytykania błędów, znajdowania słabych punktów. A trzeba na odwrót: „Zrobiłeś dobrze to i to. Ten pomysł jest bardzo ciekawy”. Dopiero potem ma nastąpić „ale”. To ABC pedagogiki. Zwłaszcza że dziecko do 13. roku życia w ogóle nie przyjmuje negatywnej motywacji. Jest dla niego destruktywna.
No i oczywiście opiekun. Bardzo ważna osoba dla każdego, kto miał szczęście trafić na takiego na swojej edukacyjnej ścieżce. Przyjaciel, psychoterapeuta, przewodnik, który towarzyszy dziecku w rozwoju, wspiera. Interesuje się nie tylko tym, jakie wyniki zdobyło w testach, ale też jego całościowym rozwojem i dobrostanem.
Ale nie czarujmy się. Jeśli w grupie nauczycieli znajdzie się kilku bardzo pozytywnych – już jest dobrze. A jeszcze lepiej, jeśli pozostali są po prostu przewidywalni i stabilni. Dobrzy fachowcy. Pozostaje pytanie, dlaczego jest ich dużo za mało.

Przemysł przeciętności, czyli teoretycznie uczymy uczyć

– Zły nauczyciel to taki, który nie potrafi przygotować swoich wychowanków do życia po ukończeniu szkoły – ocenia Marcin Polak. A jeśli przyjmiemy, że taki jest cel edukacji, okaże się, że wielu nauczycieli ma z tym problem. – Uczą niemieckich czy angielskich słówek, ale nie komunikacji w tych językach. Gramatyki polskiej i ortografii, a nie rozumienia, analizowania, rozmawiania i wyciągania wniosków, rozumienia szerszego kontekstu kulturowego. I tak dalej – wylicza.
A Piotr Bogdanowicz, dyrektor Ogólnokształcącego Liceum Programów Indywidualnych, dodaje, że podejście teoretyczne przeważa na wielu lekcjach. – Pytam ostatnio ucznia: jak sądzisz, ile waży ten granitowy głaz z tablicą pamiątkową przed szkołą? A w jego oczach widzę niezrozumienie i panikę: myśmy się takich rzeczy nie uczyli! – opowiada pedagog. I wyjaśnia, że choć wszyscy narzekają na brak matematycznego myślenia u dzieci, konsekwentnie uczą ich jedynie podstawiania danych pod wzory, nie pokazując, jak to się ma do prawdziwego życia. Teoria rządzi. Ich tak uczono, więc wierzą, że tak jest dobrze, tak powinno się przekazywać wiedzę. – Ja sam musiałem się oduczać pewnych nawyków, które mi wpojono – mówi. To nie jest, jak podkreśla prof. Dorota Klus-Stańska z Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego, zła wola nauczycieli. Oni po prostu są przekonani, że jeśli mówią głośno i wyraźnie, to jest to najlepszy sposób na przekazywanie wiedzy – ocenia pani profesor.
Te opinie potwierdza najnowszy „Raport o stanie edukacji 2013” IBE. Wynika z niego m.in. że ponad 90 proc. nauczycieli języka polskiego stosuje pracę z całą klasą, czyli prowadzi wykład. Ponad 60 proc. preferuje pracę indywidualną – każdy z uczniów pracuje samodzielnie nad zadaniem. Nie lepsi są matematycy – 41 proc. przepytanych gimnazjalistów deklarowało, że nauczyciel oczekuje od nich rozwiązywania zadania jedną wskazaną metodą. Obserwacje lekcji wskazują, że nauczyciele zajmują się niemal wyłącznie prostymi umiejętnościami narzędziowymi. W językach obcych sytuacja jest nie lepsza: 45 proc. polskich uczniów bardzo rzadko zabiera głos przed całą klasą lub nie robi tego nigdy. Średnia dla Europy to 22 proc. Z kolei Międzynarodowe Badanie Nauczania i Uczenia się (TALIS 2013) pokazuje, iż nasi pedagodzy w mniejszym stopniu niż ci z innych krajów są zainteresowani tym, co ich wychowankowie mają do powiedzenia. Są za to zadowoleni, że potrafią utrzymać dyscyplinę w klasie. – Panuje powszechne przekonanie, że na lekcji musi być cicho. Nauczyciel mówi, reszta słucha – zauważa Klus-Stańska. I dodaje, iż cele socjalizacyjne stawiane przez polską szkołę nijak się mają do państwa demokratycznego. Nacisk na takie kluczowe kwestie, jak zaufanie, współpraca, inicjatywa, nie istnieje. A to się przekłada na rzeczywistość.
– Jeśli niemal 26 proc. młodzieży w wieku 15–24 lata, więcej niż wynosi średnia europejska (22,6 proc.) i dużo więcej niż średnia krajów OECD (16,2 proc.), jest bez pracy, to można domniemywać, że nauczyciele nie są tutaj bez winy – podnosi Marcin Polak. Nie jesteśmy może tygrysem jeśli chodzi o rozwój gospodarczy, ale przecież kryzys tak naprawdę nas nie dotknął, jesteśmy ciągle zieloną wyspą. A tymczasem, gdyby podliczyć bezrobotną młodzież, to jeden rocznik na trzy nie może znaleźć zajęcia. Musi więc chodzić o coś więcej niż tylko ciężką sytuację na rynku pracy. Warto posłuchać, co mówią pracodawcy o przygotowaniu kandydatów prosto po szkole.
Jednak i Polak, jak wszyscy moi rozmówcy, przyznaje, że trudno mieć pretensje do samych nauczycieli. Oni nie są winni tego, że nikt ich nie nauczył, jak dzisiaj uczyć. – Są ofiarami systemu – diagnozuje prof. Dorota Klus-Stańska. Bo przyjrzyjmy się temu, skąd się biorą młodzi adepci tego zawodu i w jaki sposób są kształceni. Zasadnicza większość z nich kończy kierunki macierzyste: polonistykę, matematykę, geografię etc., gdzie zajęcia z dydaktyki sprowadzają się do semestralnego kursu w wymiarze 30 godzin. A to oznacza 15 spotkań, z których – średnio rzecz biorąc – dwa są odwoływane. Bo święto, bo choroba, bo coś się stało. – Staram się załatwić moim studentom hospitacje na lekcjach, ale szkoły się przed tym bronią z całych sił. Po co im to: zamieszanie, bałagan, dyskomfort dla nauczycieli – opowiada Jarosław Klejnocki. Podobnie jest ze stażami. Wcale nie tak łatwo załatwić porządną praktykę podczas studiów. Szkoły nie są zainteresowane tym, żeby brać sobie na kark żółtodziobów. Raz, że nie ma na to pieniędzy. – Kiedyś były środki, teraz są oszczędności, więc system runął – mówi Klejnocki. Jeszcze w latach 90. uczelniany opiekun takiego stażysty mógł pojechać, by ocenić, jak się podopieczny sprawuje na stażu, choćby z Warszawy do Augustowa. Dziś nie ma takich możliwości. Więc wszyscy są zadowoleni, jeśli w ogóle znajdzie się jakaś placówka, która przyjmie delikwenta. A że nie są w ogóle selekcjonowane, brakuje kontroli – czy adept zawodu nauczy się czegoś dobrego, czy raczej złego. I efekty mamy, jakie mamy. Poza tym stażysta na lekcjach to dla szkoły kłopot. Przepisy zabraniają, aby go zostawić samego z dziećmi nawet na pięć minut, nie można dać mu samodzielnie wypełnić nawet prostego zadania, choćby sprawdzania dyktanda. W innych profesjach taki praktykant może być pomocą – wdrażać się, robić coś na własną rękę. W szkole nie. Więc dyrektorzy, czemu się trudno dziwić, bronią się przed nimi – relacjonuje prof. Klus-Stańska.
Kolejna rzecz to sposób nauczania na studiach. Marcin Polak nie ma złudzeń: ryba psuje się od głowy. Jeśli zajęcia ze studentami prowadzone są metodami z ubiegłych wieków, to oni będą potem powielali je podczas pracy zawodowej. Czyli łopatologia i pamięciówka. Kiedyś spytał jednego z rektorów takiej uczelni, dlaczego nie wykładają na niej sposobów wykorzystywania nowych technologii w procesie dydaktycznym. Odpowiedź brzmiała: bo te za często się zmieniają.
No i jeszcze ostatnia, choć nie najmniej ważna kwestia: komisje akredytacyjne, które sprawdzają poziom prowadzenia zajęć na uczelni. – Paradoks polega na tym, że w takich komisjach na studiach matematycznych są matematycy, na filologiach specjaliści z zakresu danego języka. W żadnej nie ma dydaktyków. Ta kwestia jakoś najmniej wszystkich obchodzi – podsumowuje Jarosław Klejnocki.
A prof. Dorota Klus-Stańska doprecyzowuje: nie kontrolujemy, jak są kształceni nauczyciele, nie wiemy, kto przychodzi uczyć nasze dzieci, nie mamy wpływu na to, jak przebiega później edukacja młodych pedagogów już w szkole.

Przykrawanie do schematu

Najczęściej tak bywa, że młody, po studiach, jeśli już znajdzie jakąś szkołę, która go zatrudni, zostaje w niej sam. Za to przygnieciony oczekiwaniami. Że się dostosuje. Że będzie taki jak reszta zespołu. Będzie stosował podobne metody, zwracał uwagę na identyczne cele. Czyli: dobre wyniki z testów, spokój na lekcjach. I nie daj Boże, żeby się wychylił. Trudno oczekiwać od takiego młodego człowieka, że będzie prowadził swoją osobistą wojnę z wiatrakami. – Wpisują się więc w te oczekiwania: dyrekcji, rodziców, samorządów. Są przykrawani do schematów – opisuje prof. Klus-Stańska. I jeśli nawet któryś przed podjęciem pracy wiedział, że lekcja nie musi oznaczać klasy z równo stojącymi ławkami i nauczyciela przed tablicą dającego wykład, dyktującego do domu odtąd dotąd, to szybko im przechodzi. Zwłaszcza że mają przeciwko sobie podstawę nauczania. To ona powoduje, że od Bałtyku po Tatry każdego dnia uczy się tego samego, w ten sam sposób. Dziś jest czwartek, 5 listopada, więc będziemy przerabiali ułamki dziesiętne w V klasie. I niezależnie od tego, czy dzieci są na to gotowe, czy już może te dziesiętne umieją bez zastanowienia, orze się ten temat, bo tak trzeba.
– Co gorsza, dzięki takim na pierwszy rzut oka przydatnym narzędziom, jak dostarczane przez wydawnictwa do podręczników programy, komputerowe pomoce naukowe dla nauczycieli, tłamszona jest wszelka indywidualność, jednostkowe podejście do ucznia. I ten zawód urzędniczeje, idiocieje – bezlitośnie ocenia Jacek Ścibór, nauczyciel informatyki, założyciel grupy Superbelfrzy RP, twórca portalu Superbelfrzy.edu.pl będącego czymś w rodzaju Facebooka, forum wymiany myśli, pomysłów i doświadczeń dla chcących się rozwijać nauczycieli. Bo jak to działa? Nauczyciel odpala komputer i widzi komunikat: dziś realizujemy taki a taki temat. Nie musi się nawet zastanawiać, jak przeprowadzić lekcję, bo ma gotową podpowiedź: użyj karty pracy nr 1 punkt 1, 2 i 3, a potem przejdź do karty pracy nr 2 – i tak dalej. – Wystarczy umieć czytać ze zrozumieniem – irytuje się Jacek Ścibór. I pyta: a gdzie indywidualne podejście do każdego ucznia, gdzie radość z odkrywania, z pracy? Ale ci mniej ambitni, wygodni, cieszący się z tego, że małym wysiłkiem mogą odbębnić godziny, że mają wytyczoną ścieżkę zawodową na kolejne lata, są usatysfakcjonowani. I jeszcze będą za to premiowani – bo przecież używają najnowocześniejszej technologii. Oceny będą dokonywać niemal wyłącznie dyrektorzy szkół (93 proc. wobec średniej TALIS: 54 proc – poza szefami placówek w skład takich komisji oceniających wchodzą jeszcze mentorzy zewnętrzni rodzice, rady szkoły), którzy sami się tych nowych pomysłów boją. I z taką oceną spotkają się od święta: raz na dwa lata albo rzadziej (ponad połowa polskich nauczycieli. Dla porównania: praca 70 proc. nauczycieli w Malezji i 62 proc. nauczycieli z Rumunii jest oceniana przez ich dyrektorów dwa lub więcej razy w roku, a w większości państw Europy – raz na rok).
A jeśli już o technologii mowa: jest niezbędna, aby trafić do uczniów, którzy, jak podkreśla Marcin Polak, są pokoleniem, które można nazwać Niewylogowanymi. Tymczasem polscy belfrzy nie są z nią oswojeni, traktują nieufnie albo bez zrozumienia. Choć zdają sobie sprawę ze swoich ograniczeń. I chcą się uczyć. Wiedzą, że kreda, tablica, podręcznik, kserokopie zadań oraz karty pracy to za mało. Z raportu TALIS wynika, że choć rośnie odsetek nauczycieli zainteresowanych dalszą edukacją (już 94 proc. deklaruje taką potrzebę), to oferta rynkowa jest dla nich niezadowalająca. Resortowe ośrodki doskonalenia zawodowego chcą uczyć ich głównie w obsłudze Excela i Worda, choć są to narzędzia ze stażem liczonym w dekadach. Na szczęście środowisko się samoorganizuje.
W każdym z dwóch kursów online wykorzystywania ogólnie dostępnych technologii w nauczaniu zorganizowanym przez Superbelfrów, WSiP i Fundację think! udział wzięło 3,5 tys. osób. Portal Edunews.pl ma 650 tys. użytkowników. Więc nie jest tak, że nauczyciele nie chcą, bo chcą. Jednak trudno im się przebić przez biurokratyczną czapę, kulturowe zaszłości, społeczny bezwład. I tak dalej.

Kopnąć piłkę jeszcze mocniej

Jacek Ścibór opowiada, że nauczycielem został z przypadku: marzył, aby zostać aktorem, ale jako że warunki fizyczne ma kiepskie, a drugiego Romana Kłosowskiego komisja egzaminacyjna jakoś nie chciała, poszedł na studia pedagogiczno-psychologiczne. I nie żałuje, bo okazało się, że ma do tego dryg i talent. Stać się dobrym nauczycielem pomogło mu doświadczenie, jakie wyniósł ze swojej szkoły. – Nie bardzo odnajdywałem się wśród liczb, wzorów matematycznych, równań. To był obcy dla mnie świat – opowiada. Do czasu pierwszej lekcji fizyki z nowym nauczycielem, który zaczął pracę w jego wiejskiej budzie. Facet stanął przy tablicy z piłką w dłoniach. Wziął ją i kopnął z całej siły. Łubudu, gała trafiła w oszkloną witrynę, za którą stały jakieś puchary. Szkło się posypało, puchary pospadały. Uczniowie siedzieli oniemiali w ławkach. – A teraz wam rozrysuję, jakie siły działały na tę piłkę – oznajmił nauczyciel. Ścibór do tej pory może wyrysować każdy wektor. Zapamiętał każdy kąt padania. – Nie chodzi o to oczywiście, żeby demolować klasy – dziś się śmieje. – Ale tak przekazać swoją wiedzę, żeby dzieciakom szczęki opadały – dodaje.
Jego mistrzem są tacy ludzie jak np. Hindus Arvind Gupta, który ze śmieci znalezionych na wysypisku jest w stanie konstruować niesamowite pomoce dydaktyczne, a filmy jego autorstwa biją rekordy oglądalności na YouTubie. I nauczycielka historii z podstawówki, która tak opowiadała o możnych minionego świata, o ich słabościach, nieślubnych dzieciach, zboczeniach, że nawet się nie spostrzegli, kiedy mieli w głowach całość wymaganego podstawą materiału. – Podstępnie serwowała nam tę wiedzę – podsumowuje Jacek Ścibór. I dodaje, że dziś wciąż można to robić. Jeśli ma się chęci, wyobraźnię i ambicje. Aby być kimś więcej niż śmiesznym belfrem, któremu sztuczna szczęka wypada na dziennik, bo tak się zapamiętał w krzyczeniu na nieposłusznych uczniów.

Nauczyciele się starają, a dzieci są coraz fajniejsze

To nie jest jednak tak, że świat jest coraz gorszy, szkoła sięga mułu, a nam wszystkim grozi zagłada. Piotr Bogdanowicz zauważa, że jeśli wejść w szczegóły, to można zauważyć postęp. Bo każdy nauczyciel, jeśli się zaprze, może przeforsować swój autorski program nauczania. I choć tak robią jeszcze nieliczni, jest tych buntowników coraz więcej. Bo mimo narzekań jest coraz więcej narzędzi – choćby w postaci różnych podręczników, programów, metodologii. Są szkoły niepubliczne, które mogą nadawać ton, świecić przykładem. Bo wreszcie mamy dziś egzaminy zewnętrzne, które – choć wciąż niedoskonałe – oddzielają proces oceniania ucznia od jego dzieła. I to eliminuje patologie, nauczyciele już nie mogą występować w roli bogów, po uważaniu serwujących oceny. – W mojej szkole mamy taki system, że każdy uczeń na początku roku zgłasza temat pracy długoterminowej, jaką chciałby wykonać pod okiem konkretnego nauczyciela – opowiada Bogdanowicz. Właśnie odbyło się podsumowanie. Wyniki, jak mówi, są niesamowite. Jedna z uczennic przez 25 minut opowiadała po angielsku o muzyce country, słuchali jak oniemiali. Inny chłopak dał wykład z historii butów marki Nike, bo jego stopy wymagają specjalnego obuwia, a niektóre z modeli tej firmy są projektowane na specjalne potrzeby zawodników NBA. Albo kolejna uczennica: napisała książkę na temat kultury i żywienia w Chinach. Co z tego, że była to publikacja w jednym autorskim egzemplarzu? Liczy się jakość, nie ilość.
– Oczywiście znaleźli się i tacy uczniowie, którzy nie zrobili swoich prac. To może jakieś 20 proc. wszystkich. Nie zdążyli, nie dali rady, olali. Ale co z tego? Nikt im głowy nie urwie, na świadectwie zostali niesklasyfikowani z projektu długoterminowego. Niemniej wiedzą, że w następnym roku będą znów mogli spróbować. Pochwalić się, zmierzyć siły – wykłada Bogdanowicz. I dodaje, że znajdą w szkole ludzi, którzy im w tym pomogą. – A jeśli nauczyciele nie będą się w takim systemie odnajdywali? – pytam. Dyrektor się śmieje. – To nie jest tak, że bat zwolnienia z pracy działa najlepiej – odpowiada. Każdy zespół nauczycieli ma swój ciężar i strukturę. Ludzie się uczą od siebie. A jeśli nie pasują do grupy, to najczęściej sami decydują się odejść. W najgorszym wypadku dyrektor ma w kieszeni narzędzia, które pozwolą mu na przeprowadzenie takiej operacji. Dla dobra dzieci i całej szkoły.
– Niestety u nas wciąż pokutuje pogląd, że edukacja to koszty, a nie inwestycja w przyszłość – ocenia Polak. I mówi, że jego marzeniem jest to, aby edukacja stała się faktycznie priorytetem dla lokalnych społeczności. Polska szkoła jest bardzo zbiurokratyzowana i upolityczniona. A politycy – czy w Sejmie, czy na poziomie lokalnym – powinni jak najdalej trzymać się od szkoły. Jego marzeniem jest, aby Ministerstwo Edukacji stało się kiedyś wyspecjalizowaną instytucją państwową, urzędem od edukacji, zarządzanym przez ekspertów. – Są wzorce takich instytucji, np. UOKiK, URE czy NBP – dodaje.
– Mamy fajnych nauczycieli i oni mogliby sobie z tym bałaganem poradzić – ocenia Jan Wróbel. Pod warunkiem że damy im wolną rękę. Po co tworzyć ogólnopolskie programy typu „Jak walczyć z przemocą w szkole”, skoro one nie działają. Wystarczyłoby, gdyby placówka, która ma taki problem, skorzystała z doświadczeń tej, której się udało. Ale to jest bajka, w którą nie uwierzą nawet dzieci z zerówki.