Niepubliczne szkoły podstawowe otwierają swoje drzwi przed sześciolatkami. Ale nie każdego przez nie przepuszczą. Chętnych jest tak wielu, że placówki weryfikują umiejętności nie tylko dzieci, lecz także ich rodziców.
– Dzieci najpierw piszą mały test, potem jest rozmowa z rodzicami – przyznaje w rozmowie z DGP Monika Gall, wicedyrektor Szkoły Podstawowej nr 63 w Warszawie. Test jest oczywiście dostosowany do rozwoju dzieci. Jedno z zadań to pisanie po śladzie albo robienie szlaczków, inne – porównanie dwóch rysunków i zaznaczenie różnic między nimi. – Tak sprawdzamy zdolności grafomotoryczne dziecka – podkreśla Gall. Dodaje, że test jest przerywany zabawami ruchowymi, a dzieci przez cały czas obserwowane są przez nauczycieli. Później odbywają się rozmowy indywidualne z rodzicami. – Wybieramy te dzieci, które są gotowe intelektualnie i emocjonalnie do rozpoczęcia nauki w I klasie – mówi wicedyrektor.
W szkole nr 63 proces rekrutacji jest bezpłatny, ale niektóre niepubliczne placówki postanowiły zarabiać także na nim. W podstawówce nr 9 Społecznego Towarzystwa Oświatowego na warszawskim Ursynowie opłata za 2,5-godzinne spotkanie rekrutacyjne wynosi 100 zł. Szkoła nie kryje, że wybiera do grona uczniów te dzieci, które mają największy potencjał edukacyjny. Z kolei w Szkole TP I SLO „Bednarska” rozmowa kwalifikacyjna rodziców oraz testy dla dzieci to koszt 150 zł.
Choć nie ulega wątpliwości, że niepubliczne podstawówki selekcjonują dzieci, to jak ognia unikają słowa „egzamin”. „Psycholog obserwuje zajęcia prowadzone przez nauczyciela dla grupki dzieci kandydujących do szkoły. W trakcie spotkania może przeprowadzić krótką rozmowę indywidualną z dzieckiem” – tak tłumaczy się kwalifikacje w jednej ze stołecznych szkół. Zaznacza się przy tym, że wynik rozmowy i spotkań jest subiektywną oceną członków komisji i nie podlega wyjaśnianiu, przeliczeniu na punkty i weryfikacji.
Wybierając spośród młodych kandydatów jedynie tych najzdolniejszych, szkoły gwarantują sobie, że poziom klas będzie podobny, co znacząco ułatwia pracę nauczycielom. Ponadto im większy potencjał dziecka, tym lepszych wyników sprawdzianu kończącego podstawówkę można się spodziewać. A to właśnie główna zaleta niepublicznych podstawówek – ich uczniowie zdają test kończący edukację na tym poziomie lepiej niż ich koledzy z placówek państwowych. Rodzice o tym wiedzą, dlatego denerwują się bardziej niż ich dzieci.
– U mnie w szkole sprawdzali, czy syn umie pisać i czytać. Umiał drukowanymi literami nabazgrać kilka liter, ale nie umiał czytać. I podczas rozmowy ze mną pedagodzy zastanawiali się na głos, czy na pewno sobie poradzi w ich szkole – mówi matka, której dziecko ostatecznie dostało się do jednej z warszawskich szkół niepublicznych.
Najczęściej szkoły nie chcą też przyjmować dzieci z problemami. – Kiedy widzimy, że dziecko jest agresywne, co łatwo zauważyć podczas zabawy w grupie, odsyłamy je – mówi anonimowo jedna z dyrektorek. Niektóre placówki stawiają na dzieci, które są sprawne fizycznie – muszą przejść test sprawdzający ich umiejętności sportowe.
Zdaniem dr Aleksandry Piotrowskiej z Wyższej Szkoły Pedagogicznej ZNP takie postępowanie szkół może być uzasadnione jedynie w wyjątkowych wypadkach, na przykład kiedy szkoła jest sprofilowana. – Założyciel szkoły o profilu artystycznym może chcieć się upewnić, że rodzic wie, gdzie posyła dziecko, choćby po to, żeby potem nie miał pretensji, że jest za mało zajęć, np. z angielskiego – komentuje pedagog. Jednocześnie zaznacza, że zna przypadki świetnych szkół, które na wstępie eliminują dzieci, które mogą sprawiać kłopoty, czyli są np. nadpobudliwe albo mają dysleksję.
Część szkół egzaminuje również rodziców. Albo tylko ich. Sprawdzają, jaki mają kontakt z dzieckiem czy też na ile będą się angażowali w życie szkolne. Ocena jest w pełni subiektywna. – Na casting przyszłam jedynie ja z mężem. Dzieci nie egzaminowali. Pytali nas o poglądy życiowe, co nie było aż tak dziwne, bowiem chodziło o szkołę wyznaniową – mówi matka, której córka dostała się do placówki o profilu katolickim.
Na tym etapie rodzice również stresują się bardziej niż dzieci. – Nie obawiam się o córkę. Boję się, że to ja z mężem możemy nie spełnić oczekiwań szkoły – przyznaje jedna z matek, która przygotowuje się do spotkania z dyrekcją podstawówki wybranej dla swojej sześciolatki. Tylko patrzeć, jak wynik licealisty na maturze będzie zależał od tego, jakie poglądy życiowe mają jego rodzice.