Nepotyzm – słowo klucz, słowo wytrych. Dla jednych przejaw faworyzowania członków własnej rodziny (lub bliskich osób), dla innych kwestia swobody kształtowania stosunków w miejscu pracy. Tym samym to, co dla części jest przejawem patologii, dla pozostałych wytycza normę. A stąd blisko do łamania prawa.
Sposobem na pozbycie się nepotyzmu miały być konkursy, szczególnie na wyższe stanowiska kierownicze. Tyle że w urzędach, szpitalach i na uczelniach to dalej fikcja. Co z tego, że np. ordynator ma być wybierany z konkursu, skoro z góry wiadomo, jak należy ustawić warunki, żeby go wygrała właściwa osoba. Sytuacja przypomina trochę przetargi na budowę autostrad i dróg. Niby ogłasza się konkurs, firmy się zgłaszają, a i tak wygrywa ta właściwa, czyli taka, która proponuje najniższą cenę.
Podobnie jest na uczelniach. Zgodnie z ustawą – Prawo o szkolnictwie wyższym zatrudnienie nauczyciela akademickiego dokonuje się na podstawie otwartego konkursu. Jego warunki określa status placówki. Co z tego? W zasadzie nic, bo sposób ich przeprowadzania wcale nie jest kontrolowany. Część uczelni w ogóle nie upublicznia treści statutów (np. w internecie na próżno ich szukać). Inne zamieszczają je, tyle że ich zapisy są kuriozalne i nie gwarantują rzetelnego przeprowadzenia konkursu na stanowiska. W rozmowach z DGP przedstawiciele uczelni potwierdzają, że od momentu wejścia w życie nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym, czyli od 1 października 2011 r., żaden rektor nie został wybrany z konkursu. Prawda – procedura nie jest obowiązkowa, konkurs może być ogłoszony, ale nie musi. Zastanawia jednak, dlaczego placówki z niej nie korzystają?
I tak żyjemy w krainie „wszystko jest w porządku”. Bo przecież stanowiska są obsadzone, praca się kręci. Nic tylko zaśpiewać z kibicami: „Nic się nie stało. Polacy, nic się nie stało”.