Kiedy minister Anna Zalewska zostawała szefową resortu edukacji, wiele miejsca w wystąpieniach poświęciła samorządności i autonomii szkoły. Placówki w zamyśle miały być polem demokratycznej dyskusji między rodzicami, uczniami, nauczycielami i dyrekcją. Mieli w nich pracować wspaniali nauczyciele, którym wrócono by prestiż zawodu.
Wszystkie zmiany natomiast miały być efektem społecznego konsensusu ekspertów z całej Polski. Liczby do dziś robią wrażenie – 1,6 tys. miało zarejestrować się na stronie służącej do prowadzenia debaty oświatowej. Ponad 900 wziąć udział w debatach organizowanych przez MEN. Kolejnych 12 tys. w debatach kuratorów oświaty. Samych spotkań MEN dotyczących oświaty miało być blisko 200.
Równolegle jednak MEN pracował nad swoim ukrytym celem, o którym nie było mowy podczas żadnej debaty (wcześniej za to był w programie wyborczym PiS) – likwidacji gimnazjów. Jaki był partyjny ukaz, tak też się stało – mimo wielu głosów sprzeciwu gimnazjów się pozbyto. Mniej więcej w tym miejscu zaczęła się też walka środowiska oświatowego o byt. Samorządowcy zaczęli liczyć, jak zmienić obwody szkół i połączyć podstawówki z gimnazjami. Dyrektorzy nie wiedzieli, kto zostanie na stanowisku, a kto je straci. Podobnie nauczyciele – ciężko było dać im gwarancję, kto jeszcze będzie uczył, a dla kogo zabraknie godzin. To zamieszanie sprzyjało wprowadzaniu kolejnych, jeszcze głębszych zmian.
Dzięki niemu, poza dziennikarzami mało kto zauważył, kiedy resort edukacji poprzez zmianę przepisów wprowadził swoich urzędników na stanowiska kuratorów i przyznał im dodatkowe uprawnienia. To oni mieli zostać strażnikami „dobrej zmiany” w szkołach i interweniować tam, gdzie reforma nie szłaby po myśli MEN. Plasterek szkolnej wolności został odcięty.
Innym razem przepisy wprowadziły nową siatkę godzin i nowe podstawy programowe (do niedawna nie było zresztą nawet wiadomo, kto nad nimi pracował – blisko dwa lata trwała walka z MEN o ujawnienie list autorów, dzięki Naczelnemu Sądowi Administracyjnemu udało się to w końcu Fundacji „Przestrzeń dla Edukacji”). Sztywny rozkład lekcji na poszczególne lata nauki i obciążenie materiałem tak duże, że stało się jasne, iż nauczyciele nie będą mieli czasu na realizowanie na lekcjach pomysłów innych niż te nadane z góry. Ciach.
Od kilku miesięcy trwa też dyskusja o sposobie oceny pracy nauczyciela. MEN wyprodukował bogatą listę kryteriów, na podstawie których dyrektorzy mają ewaluować pracę pedagogów. Wskaźniki do tych kryteriów mieli stworzyć sobie sami szefowie placówek. Obowiązek okazał się na tyle ciężki, że na koniec do szkół i tak trafiają regulaminy oceniania przygotowane przez kuratoria. Nikogo to już specjalnie nie dziwi.
Dzisiaj, kiedy zostało niewiele ponad dwa tygodnie do początku roku szkolnego, nauczycieli i dyrektorów czekają kolejne wyzwania, które ograniczają ich autonomię. Tym razem już niemal wprost. W nowym rozporządzeniu o bezpieczeństwie i higienie pracy w szkole pojawia się np. obowiązek prowadzenia szczegółowego rejestru wyjść z klasami. To oznacza, że nawet lekcja biologii na szkolnym boisku będzie musiała zostać skatalogowana.
Szkoły będą musiały zapewniać pitną wodę uczniom. Układać plany lekcji tak, żeby trudne przedmioty nie znalazły się później niż na szóstej lekcji. Przestawiać przerwy tak, by nie były one krótsze niż 10 minut. Wszystkie te punkty brzmią rozsądnie, ale czemu nie pozostawić ich do rozstrzygnięcia samym placówkom? Szkolne życie jest już tak uregulowane, że z autonomicznego salami prawie nic nie zostało.
Efekty przeregulowania szkół są łatwe do przewidzenia. Związane ręce demotywują do pracy, ale wystawiają za to na łatwy strzał. Zawsze będzie pretekst, by nauczycielowi wystawić gorszą ocenę (bo np. nie wpisał lekcji na podwórku do rejestru), a niewygodnego dyrektora odwołać. Nie będzie za to przestrzeni, by kształtować społeczeństwo aktywne, odpowiedzialne za swoje najbliższe otoczenie. Ale przecież nie taki jest cel władzy, która ucieka się do metody salami.