- Pod względem innowacyjności nasza pozycja nie jest satysfakcjonująca. Natomiast potencjał na pewno mamy - mówi Prof. Maciej Chorowski, dyrektor Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.
Prof. Maciej Chorowski, dyrektor Narodowego Centrum Badań i Rozwoju / Dziennik Gazeta Prawna
Do Sejmu trafił już projekt ustawy 2.0, który jest jednym z filarów strategii rozwoju polskiej nauki i szkolnictwa wyższego na lata 2015–2019. Kolejny to innowacje dla gospodarki. Wydaje się, że w tej kwestii mamy najwięcej do nadrobienia. W rankingu publikowanym co roku przez KE Polska cały czas znajduje się w grupie najmniej innowacyjnych krajów UE. Dlaczego?
Przyczyn obecnej sytuacji jest wiele. Przez lata całe w Polsce, z wyjątkiem nielicznych zakładów przemysłowych, prace badawczo-rozwojowe nie były systemowo organizowane.
Przez te kilkadziesiąt lat życia w systemie, który – jeżeli chodzi o decyzje gospodarcze – był absurdalny, nabawiliśmy się kompleksów. W konsekwencji bardzo długo trwaliśmy w przeświadczeniu, że produkty wytwarzane w Polsce są gorsze od tych produkowanych na Zachodzie. W związku z tym, po co mielibyśmy coś wymyślać.
Kolejna sprawa to brak wizji transformacji polskiego przemysłu. W tym okresie nie wymuszano na inwestorach nabywających zakłady czy nawet całe sektory obowiązku prowadzenia w naszym kraju prac badawczo-rozwojowych. Inwestorzy zagraniczni prowadzili z reguły badania w oparciu o kadrę ze swoich krajów. Inną jeszcze kwestią jest to, że nie istniały zachęty, by przedsiębiorstwa wykazywały prace badawczo-rozwojowe. Wręcz przeciwnie, przy braku wdrożenia konkretnych rozwiązań urząd skarbowy mógłby zakwestionować sens nakładów na ten cel, a firma miałaby stratę podatkową. Korzystniejsze było zatem księgowanie ich jako działań o charakterze inżynierskim, bo te z kolei mogły być umieszczane w kosztach.
Czy to jedyne powody?
Po transformacji systemowej mieliśmy tyle rezerw prostych umożliwiających szybki rozwój przedsiębiorstw, że sięganie po metody obarczone dużym ryzykiem nie było przez nie nawet rozważane. Do dobrych rezultatów prowadziły je znacznie pewniejsze operacje i działania. Te rezerwy zostały pod koniec lat 90. skonsumowane. Europaleta, jako nasz główny produkt eksportowy, stała się nieopłacalna, więc zaczęliśmy iść w kierunku bardziej zaawansowanych technologicznie producentów. Jednak to jest proces. Znajdujemy się obecnie na etapie przejściowym. Na pewno coraz więcej przedsiębiorstw świadomie zaczyna traktować prace badawczo-rozwojowe już nie jako „luksus”, tylko jako element niezbędny do tego, aby móc w przyszłości funkcjonować. Zdają sobie bowiem sprawę z tego, że w pewnym momencie nie będzie już zapotrzebowania na produkty, którymi w chwili obecnej realizują swoje plany sprzedażowe. Szybko pojawiają się nowe funkcjonalności i nikt nie chce sięgać po stare rozwiązania. Podsumowując: z powyższych powodów nasza pozycja rzeczywiście nie jest satysfakcjonująca. Natomiast potencjał na pewno mamy.
NIK w raporcie opublikowanym w 2016 r. wskazała m.in. na słabą umiejętność współpracy sektora naukowego z biznesem.
Polacy z różnych powodów, także historycznych, nie palą się do współpracy w zespołach. Można uznać, że jesteśmy indywidualistami. Sama umiejętność współdziałania jednego naukowca z drugim jest tak samo słaba jak badacza z przemysłem. Łatwo jest znaleźć pojedynczą przyczynę i uzasadnić nią wszystkie widoczne mankamenty. Jednak obraz jest bardziej złożony. Aby współpraca miała sens, musi być przede wszystkim korzystna dla obu stron.
Jak zapewnić tę obopólną korzyść?
Naukowiec dąży do tego, żeby pod własnym nazwiskiem sprzedać rezultaty swojej pracy w postaci np. publikacji czy patentów. Z kolei przemysłowi zależy na osiąganiu realnego wzrostu wartości tego, co aktualnie produkuje. Jeżeli tylko zada odpowiednie pytanie, to nauka może mu pomóc w osiągnięciu celu. Natomiast przedstawiciele nauki nie powinni narzekać na przemysł, że jest zbyt siermiężny, żeby spełnić ich naukowe aspiracje. Niezbędne jest zatem wzajemne zrozumienie. Wydaje mi się, że jest z tym coraz lepiej. Doskonałym przykładem jest tu jedyna w Europie instalacja do odzyskiwania helu z gazu ziemnego PGNiG-u w Odolanowie. Od początku na jej terytorium został osadzony Instytut Fizyki Molekularnej PAN. Dzięki temu rozwiązania z laboratorium były transferowane bezpośrednio do przemysłu. Mamy zatem w Polsce przykłady na współpracę nauki z biznesem, tylko nie zawsze sobie z nich zdajemy sprawę.
Jest też kwestia centrów badawczych. Jeszcze kilkanaście lat temu panowało przeświadczenie, że jeżeli duże ośrodki naukowe będą miały naprawdę dobre centra badawcze ukierunkowane na przemysł, to niejako w sposób automatyczny do tej współpracy dojdzie. Wytypowano wówczas kilka ośrodków i skierowano tam duże pieniądze, które pozwoliły na to, aby powstały w nich nowocześnie wyposażone centra. Z reguły stoją teraz puste.
Dlaczego?
Osoby, które decydowały o wyposażeniu centrów, z jednej strony uzasadniały ich istnienie potrzebami przemysłu, a z drugiej zaopatrywały je tak, że przedsiębiorstwa, które wówczas w Polsce funkcjonowały, nie miały żadnych szans, aby z tego skorzystać. Przestrzeliły ofertę w stosunku do potrzeb.
Obecnie mamy inne podejście. Dużo środków kierujemy bezpośrednio do przemysłu, który komunikuje swoje potrzeby na dofinansowanie prac badawczo-rozwojowych. NCBR, współfinansując je, bardzo silnie ubezpiecza przedsiębiorców od ryzyka niepowodzenia. Mamy przy tym branże, które są szczególnie predestynowane do tego, aby liczyć na pozytywne efekty prac badawczo-rozwojowych.
Jakie to branże?
Dwie główne to na pewno farmacja i chemia. Następnie branże, które muszą sobie radzić z coraz wyższymi wymaganiami stawianymi im przez regulatorów, np. energetyka. Ten sektor jest bardzo ciekawy, będąc bowiem innowacyjna, energetyka musi być jednocześnie bardzo konserwatywna – nie może wdrażać niesprawdzonych technologii, bo groziłoby to awarią zakładu lub nawet całego systemu. Ten przykład pokazuje, że nowoczesność trzeba nieraz zbudować na sprawdzonych rozwiązaniach.
Niczego nie stworzy się jednak bez wykwalifikowanej kadry. Czy my taką mamy?
Wydaje się, że jesteśmy na granicy. Według mnie w Polsce nie kształcimy źle. Problemem jest to, że absolwenci tu nie zostają. Gdyby byli źle wykształceni, to by nie wyjeżdżali. Natomiast brak jest dla nich propozycji. Musimy stworzyć na tyle atrakcyjną ofertę, żeby mogli się realizować tutaj.
Jednym z obszarów, w którym współpraca nauki z biznesem jest nierozerwalna, jest wspomniana farmacja. Jak pan ocenia ten sektor pod względem innowacyjności?
Czy on może nie być innowacyjny? Moim zdaniem nie. Nie da się funkcjonować w tym sektorze bez wprowadzania pewnych zmian produktowych czy procesowych. Nie możemy zamrozić jakiejś procedury wytwarzania na więcej niż kilka czy kilkanaście lat. Możemy produkować w ten sam sposób od XIX w. np. grabie i dalej są bardzo dobre. Ale nie leki.
Sektor farmaceutyczny – nieco upraszczając – może się opierać na trzech kategoriach produktów. Możemy wybrać tzw. suplementy diety. To jest świadoma decyzja wielu polskich firm, które potrafią ekstrahować te produkty. Tym samym unikają bardzo kosztownego etapu, jakim są badania, ponieważ suplementy są traktowane jak produkt spożywczy. Rynek suplementów diety w Polsce rośnie w niezwykłym tempie. Te firmy są bardzo innowacyjne, mają świetne zespoły badawcze, natomiast nie wprowadzają na rynek innowacyjnych leków. Ale to jest ich decyzja, bo są zbyt biedne, by rzucać się na tego typu działania, a jednocześnie mają już własne technologie.
Druga kategoria to tzw. leki generyczne. Kiedy wygasają patenty, można wprowadzić odpowiedniki oryginalnych leków. To też jest element wymagający innowacji. Wszak po wygaśnięciu patentu nie dostaje się za darmo całej linii technologicznej. Dostaje się tylko prawo do produkowania pewnej molekuły, ale trzeba ją opanować. I to też w warunkach polskich jest szansa, bo środki, które firmy mają do dyspozycji, są na to wystarczające. Wreszcie mamy leki prawdziwie innowacyjne. Jesteśmy na etapie, w którym prawdopodobnie kilka firm posiada już jakąś molekułę, którą chce wprowadzić do badań klinicznych. To jest ta faza, w której zaczynają pozyskiwać inwestorów. Ale na to potrzebne są już nie setki tysięcy złotych, nie pojedyncze miliony, ale dziesiątki milionów. I to nie na zorganizowanie firmy, ale na zwalidowanie jednej molekuły. Jeżeli mają bardzo silną determinację, to im się to udaje.
Wszystkie te trzy segmenty są bardzo innowacyjne. Nie można powiedzieć, że co do zasady producent suplementów diety jest mniej innowacyjny niż ten, kto produkuje nowy lek. Nie da się w tym sektorze egzystować bez wprowadzania innowacyjnych rozwiązań.
W jaki sposób NCBR wspiera ten sektor?
Branża farmaceutyczna jest chyba jedyną, dla której ustanowiono dwa odrębne programy sektorowe – InnoNeuroPharm, a wcześniej Innomed.
Czy wsparcie tego sektora jest kosztowne?
W badaniach nad tzw. innowacyjnymi lekami synteza molekuły jest stosunkowa tania, opiera się bowiem na technikach komputerowych. Ale trzeba dać po przysłowiowym milionie na wyekstrahowaną molekułę, żeby przeprowadzić tzw. proof of concept – sprawdzić, czy ona na coś działa, czy jest dobrym nośnikiem itd. Potem konieczne jest wyłożenie sum kilkadziesiąt razy większych na badania przedkliniczne i kliniczne. Na następne etapy środki mają tylko ci, którzy mogą sobie pozwolić na duży poziom ryzyka. Jest więc naturalne, że inwestują w to duże koncerny farmaceutyczne.
Finansując tego typu badania, musimy mieć na uwadze to, jak wyjść z sytuacji sukcesu. Bo wyjść z sytuacji porażki jest w tym przypadku łatwiej. Sądzę, że mamy dwie ścieżki. Jedna oparta jest na kapitale własnym i zakłada, że powstanie firma, która wprowadzi jakiś innowacyjny lek i, zarabiając na nim, będzie mogła kontynuować swoje badania. Druga zakłada, że będziemy oferować nasze rezultaty badań dużym koncernom. To też jest prawidłowe. Po to mamy dobre uniwersytety, żeby mieć dobry produkt. We wszystkich naszych programach ważny jest efekt rynkowy – albo fizyczne wprowadzenie na rynek technologii lub produktu, albo przez udzielenie licencji. To też jest metoda monetyzacji dla twórców.
Jakie efekty przynoszą wasze programy?
Jesteśmy zobligowani, żeby prowadzić ewaluację ich rezultatów. Analizujemy, czy doszło do komercjalizacji. I mamy już na rynku produkty, których stworzenie współfinansował NCBR.
Ale nie każdy projekt kończy się sukcesem. Jeśli zdarza się, że ktoś skonsumował dofinansowanie, nie realizując rzetelnie projektu i w konsekwencji nie ma efektu, ma obowiązek zwrotu części środków. Natomiast jeśli w projekcie widać, że dalsze badania nie mają sensu, należy je przerwać i rozwiązać umowę. Te sytuacje są znacznie częstsze, zwłaszcza we współpracy z przemysłem. Zważywszy, że nasze wsparcie polega na współfinansowaniu projektów, w sytuacji niepowodzenia dokładanie przez nas pieniędzy nie byłoby dla firmy zyskiem. Oznaczałoby stratę, bo kontynuując projekt traciliby własne środki, czas i potencjał ludzi. Nieco inaczej jest w przypadku uniwersytetów, bo one realizują projekty badawcze dla uzyskania wyników, więc w przypadku niepowodzeń próbują trochę zmienić ich zakres lub charakter. Z ich strony jest mniej próśb o zamknięcie projektu, bo uniwersytet żyje z badań, a przemysł żyje z produktów.
Jakiego rzędu jest wsparcie, którego udzielacie?
Przez 10 lat istnienia zainwestowaliśmy ok. 40 mld zł. To są różne sumy na rozmaite projekty: wyposażenie uniwersytetów, badania w przemyśle, laboratoria. Ale są firmy w Polsce, które na swoje działy badawczo-rozwojowe wydają więcej niż cały NCBR. A są też globalne koncerny, które na badania wydają więcej niż Polska ma w budżecie. Można się zastanawiać, czy w tej sytuacji powinniśmy koncentrować duże sumy na wybranych produktach i branżach, czy raczej wspierać jak najwięcej różnorodnych projektów. Staramy się robić i jedno, i drugie.
Jakie kryteria muszą spełnić wspierane przez was przedsięwzięcia?
Wszystkie projekty oceniamy według dwóch parametrów – nie mogą być zupełnie pozbawione potencjału rynkowego i mieć tylko walory naukowe. Z drugiej strony nie mogą być atrakcyjne tylko biznesowo, bez wartości naukowej. Część środków dedykujemy problemom, które nie są jeszcze rozwiązane i wymagają pewnego wysiłku badawczego. Jednocześnie gwarantujemy im rynek. To jest podejście, którego w Polsce brakuje. Zauważmy, ile już pieniędzy przeznaczono np. na badania nad dronami. A dalej ani Lasy Państwowe, ani inne instytucje nie kupują tych dronów. Potrzeba odwagi i stosowania zasady – jeśli sfinansowałeś rozwój produktu, to go kup, nawet pilotażową serię. Tymczasem zarówno instytucje, samorządy, jak i wielkie firmy chcą kupować to, co już jest sprawdzone. A jednocześnie pytają, dlaczego nie ma polskich innowacji. Trzeba brać za wzór podejście amerykańskie: firmom, którym współfinansują zadane prace B+R, dają chociaż raz zarobić na kontrakcie z dużą, bo dotyczącą wysokich technologii, marżą. Nie zostawiają ich bez wsparcia, bo nie rozwinęłyby produktu.