W niektórych miastach ponad 16 proc. sześciolatków może trafić do pierwszej klasy. To świadomy i dobrowolny wybór, bo obowiązku już nie ma.
Dziennik Gazeta Prawna
Ogólnopolski odsetek 6-latków, którzy trafili do pierwszych klas we wrześniu zeszłego roku – kiedy znoszono obowiązek szkolny dla tej grupy dzieci – wynosił 18 proc. Nie ma jeszcze oficjalnych danych za ten rok (można spodziewać się ich we wrześniu), ale ze wstępnej sondy przeprowadzonej przez DGP w kilkunastu miastach wynika, że decyzje rodziców w tej kwestii są dzisiaj inne: do pierwszych klas trafi mniej małych dzieci – od pół do niemal 17 proc. – w zależności od regionu.
Szkoła – zło konieczne
Eksperci nie mają wątpliwości, że rodzice powiedzieli wyraźne „nie” reformie mającej wprowadzić obowiązek szkolny dla 6-latków. W praktyce obowiązywała ona rok (wcześniej – w okresie przejściowym – rodzice mieli cały czas wybór), a i tak w tym jedynym obowiązkowym roku dla niemal 30 proc. najmłodszych dzieci rodzice uzyskali odroczenie zwalniające z wysyłania ich do pierwszej klasy. Rok temu nowy rząd zniósł ten obowiązek.
Mimo to została stała grupa rodziców, którzy wysyłają dzieci do szkoły wcześniej, niż wymagają obecne przepisy. – Wzrosła świadomość, że taka możliwość istnieje – mówi Urszula Sajewicz-Radtke z poradni psychologiczno-pedagogicznej w Gdańsku.
Przed 2009 r. też mogli podejmować takie decyzje, ale potrzebna była pozytywna opinia z poradni. Teraz takiego wymogu nie ma. Decyzję podejmuje samodzielnie rodzic. Zdaniem Sajewicz-Radtke istnieje zagrożenie, że w pierwszej klasie znajdzie się dziecko, które być może umie pisać i czytać, ale emocjonalnie nie dorosło jeszcze do szkoły. – To się jednak zdarza bardzo rzadko – dodaje.
Jej zdaniem brak zgody na reformę obniżającą wiek szkolny nie dotyczył dyskusji, kiedy dzieci powinny zacząć się uczyć czytać i pisać (teraz będą to robić w zerówce). Był wyrazem wielkiej nieufności do systemu oświaty jako takiego. – Jeżeli rodzice uznali, że pójście do szkoły to koniec dzieciństwa, a nikt nie widział w tym możliwości rozwoju dla dzieci, frajdy, jaką mogą z tego czerpać, to znaczy, że nauka w polskiej szkole traktowana jest jako zło konieczne. To świadczy tylko o tym, że szkoła ma zły PR – tłumaczy Sajewicz-Radtke.
Rykoszetem w 3-latki
Obecnie pojawił się nowy problem: choć część 6-latków jest wysyłana do szkół, w których większość stanowią 7-latki, to reszta zostaje w przedszkolach. Nawet gdy rodzice mają możliwość posłania dziecka do zerówki w szkole, korzystają z tego bardzo niechętnie. Wolą zostawić je w przedszkolu z młodszymi kolegami.
Kłopot w tym, że od września br. samorządy będą musiały przyjąć do przedszkola wszystkie chętne 3-latki (przepisy były planowane razem z reformą obniżającą wiek szkolny i miały wejść w życie, kiedy już wszystkie 6-latki będą w szkołach). A ponieważ zmieniła się władza, reformę wycofano i wciąż wiele 6-letnich dzieci pozostaje w przedszkolach, to są one przepełnione.
– Stało się to, czego się obawialiśmy – mówi Marek Olszewski ze Związku Gmin Wiejskich. I dodaje, że jest to kolejne wyzwanie logistyczne. Na dodatek w roku wprowadzania kolejnej reformy, czyli likwidacji gimnazjów.
Samorządy robią, co mogą, żeby zmieścić wszystkie dzieci. Niektóre miasta otwierają przedszkola w likwidowanych gimnazjach. W wielu jednak placówkach dyrektorzy nie mają wyjścia i muszą znaleźć miejsca dla dodatkowych najmłodszych.
– U nas na zajęcia dla najstarszych dzieci została przeznaczona sala do ćwiczeń – mówi jeden z dyrektorów przedszkola w Warszawie. – A i tak nie starczyło miejsca dla kilkuset dzieci, które chciały chodzić do naszej placówki.
Gmina wskaże miejsce
W efekcie dzieci co prawda trafią do przedszkoli, bo samorząd musi im to zapewnić, ale niekoniecznie blisko domu czy w placówce wybranej przez rodziców. Częściej tam, gdzie będzie akurat wolne miejsce.
W Warszawie w związku z przepełnieniem placówek miejskich ogłoszono konkursy dla przedszkoli niepublicznych w 10 dzielnicach. Tylko na Białołęce w ten sposób pozyskano 1,5 tys. dodatkowych miejsc. W Krakowie do wybranych przedszkoli nie zakwalifikowało się 662 3-latków. W Toruniu podobny problem dotyczy 257 dzieci – przyznaje Anna Kulbicka-Tondel, rzeczniczka miasta. W Olsztynie aż 17 proc. rodziców 3-latków musi sobie radzić inaczej, bo miejsca dla dzieci się skończyły. Wszędzie trzeba będzie je dowozić nawet do bardzo odległych miejsc.