Wyzbycie się tradycji zaburzy akademickie życie, a uniwersytety uczyni zwykłymi domami z betonu i szkła.
Ostatni felieton poświęcony był łacinie i ona rozpoczyna dzisiejszy. Słowo „indeks” jest co prawda międzynarodowe, bo występuje w języku niemieckim, angielskim, francuskim, włoskim... i polskim. Jego znaczenie nie powinno więc nastręczać trudności, ale precyzyjniej będzie posłużyć się po raz kolejny „Uniwersalnym słownikiem języka polskiego” pod red. S. Dubisza. I tak początkowo oznaczało wskaźnik, palec wskazujący, by z upływem czasu uzyskać kilka innych znaczeń: skorowidz, czyli alfabetyczny spis tematów, terminów naukowych, nazwisk, miejscowości przytoczonych w danym dziele; spis dzieł, ludzi, rzeczy zakazanych; oznaczenie – litera, liczba lub inny znak, za pomocą którego rozróżnia się wyrażenia matematyczne, fizyczne, chemiczne, ale również prawnicze (np. art. 2011 – artykuł dwieście jeden z indeksem jeden). Jednakże najbardziej oczywiste dziś skojarzenie słowa indeks to książeczka studenta, w której potwierdza się złożenie egzaminów, kolokwiów, zaliczenie semestru lub roku studiów.
I dzisiaj rzecz będzie o takim indeksie. Przez setki lat był dumą tych, którzy walcząc o niego, wreszcie go uzyskiwali po uroczystym wręczeniu na immatrykulacji. Przez długie lata był dowodem studiowania, obok innych insygniów studenckich, takich jak np. czapka. Spełniał rozmaite funkcje, raz będąc dowodem sukcesu, innym razem, skrzętnie ukrywany – wręcz przeciwnie. Cóż to były za momenty, gdy można było podzielić się informacją o zdanym egzaminie czy uzyskanym zaliczeniu! A dla rodzica jaka wygoda przy weryfikacji postępów latorośli!
Dlatego o tym piszę, bo indeks zaczyna należeć do rzeczy przeszłych. Coraz więcej uczelni rezygnuje albo jest zmuszona do rezygnacji z indeksów. Czy głównym powodem jest oszczędność papieru? No nie. Głównym powodem jest uniformizacja nauki, która przeczy tak wolności nauczania, jak i wolności samych uniwersytetów. Te ostatnie tylko z nazwy są wolne. W rzeczywistości poddane dyktatowi urzędników, zarówno centralnych, jak i uniwersyteckich, jeśli nie bezpośrednio, to pośrednio, różnymi metodami.
To, że indeksy znajdują się na indeksie, spowodowane jest m.in. przyjętym przez uniwersytety systemem różnego rodzaju procedur, schematów, które mają nadążyć za procesem e-czegoś tam. Argumentuje się, że w dobie internetu przeszłe atrybuty studiowania są passé. Powstają systemy, które zaczynają rządzić uniwersytetem. Nie ludzie, lecz systemy. Taki chociażby USOS, oznaczający Uniwersytecki System Obsługi Studiów, ma zastąpić dziekanaty. Chodzi o to m.in., żeby wpisywać oceny do systemu, nie do indeksu. Co więcej, rezygnacja z indeksów została połączona z rezygnacją z kart egzaminacyjnych. Tylko USOS! Decyzje dotyczące centralizacji zarządzania uniwersytetami (tak, tak, i proszę nie argumentować, że uniwersytety są niezależne, bo takiego scentralizowania jeszcze nie było!) najbardziej uderzą w studentów. Piszę to jako senator mojej Alma Mater od prawie 20 lat.
Ale wróćmy do naszych indeksów, kart i protokołów. Wydawało się więc, że skoro już coś wpiszemy w USOS-ie, to sprawa jest załatwiona. Tak było na początku, teraz oprócz tego należy wypełnić pisemny protokół. Czyli co się zmieniło? Doszły nowe obowiązki, a nie odpadły stare.
W sesji egzaminacyjnej odesłałem studenta, aby się douczył, nie stawiając mu oceny niedostatecznej. Student ten przyszedł do mnie po kilku dniach i z pewnym żalem stwierdził, że przecież go odesłałem bez dwójki, tymczasem tę dwóję mu postawiłem. Na moje wielkie zdziwienie – przecież tego nie zrobiłem, bo kierowała mną chęć pomocy – usłyszałem, że ocena niedostateczna jest wpisana w systemie USOS. System wstawił dwójkę za mnie.
Nie przekonują mnie żadne argumenty związane z likwidacją indeksów, które przecież są częścią uniwersytetu, czymś, co zawsze było z nim związane. Wyzbycie się tradycji zaburzy nasze życie, a uniwersytety uczyni zwykłymi domami z betonu i szkła. Jak będzie wyglądała rozmowa ojca z synem o ojca studiowaniu? O kim będzie opowiadał, gdy pamięć zatrze wspomnienia? Co z tymi mniej wymagającymi nauczycielami, których się szybciej zapomina? Czy nie zasłużyli sobie przez swoją dobroć na pozostanie jednak w pamięci? Jeżeli jako odpowiedź usłyszę, że przecież student na koniec studiów otrzymuje tzw. suplement, będący zestawieniem postępów w czasie studiów, to odpowiem: ale tam nie ma ludzi, profesorów, asystentów, adiunktów, którzy pomagali zdobywać wiedzę.
Pozwolę sobie na odrobinę prywatności. Otóż jednym z powodów podjęcia przeze mnie studiów na Wydziale Prawa UMCS w Lublinie była tradycja rodzinna, a właściwie to, że mój ojciec też tam studiował. Opowiadał o studiach, profesorach itd. To dzięki jego indeksowi zacząłem studiować i dziś mogę pisać dla Państwa. To również indeks ojca, a także mój, mobilizowały mnie do nauki, studiów. To dzięki indeksowi mogłem porównywać moje oceny z ocenami ojca, wyniki egzaminów zdawanych u tych samych profesorów, m.in.: u prof. A. Burdy (prawo konstytucyjne), prof. L. Seidlera (teoria państwa i prawa), u doc. E. Isersona i doc. K. Sanda (obaj prawo administracyjne), prof. A. Wilińskiego (prawo rzymskie).
Nie mogłem powtórzyć rywalizacji z prawa cywilnego, gdzie ojciec uzyskał ocenę bardzo dobrą u prof. A. Woltera, no, ale mogłem powalczyć u innej sławy – prof. J. Ignatowicza. To dzięki indeksowi ojca i jego ewidentnie cywilistycznemu nachyleniu sam pozostałem w tych samych kręgach prawa prywatnego.
Gdy myślę „uniwersytet”, na myśl przychodzi mi rektor, profesor, student, indeks. O tym ostatnim było powyżej. Jednak popatrzmy nie tylko w przeszłość, ale i w najbliższą przyszłość. Czy możemy sobie wyobrazić uniwersytet bez rektora? Chyba tak, skoro główną władzą według jednej z propozycji projektu ustawy o szkolnictwie wyższym ma być kanclerz, dyrektor czy ktoś innej nazwy. A rektor będzie kwiatkiem do kożucha. Profesorowie? Po co oni? Przecież są również plany wysłania ich, tak jak sędziów, w stan spoczynku. Ich miejsce zajmą dzisiejsi magistrowie, doktorzy, bo potrzeba dla nich miejsca, które są ponoć blokowane (moim zdaniem – jeżeli już blokowane, to przez wiedzę, a raczej jej brak). Po co w końcu studenci, wystarczy zdalne studiowanie, jakiś e-learning. Przynajmniej nikt nie będzie w murach przeszkadzał. Smutne to wszystko, ale przede wszystkim głupie.
Czy możemy sobie wyobrazić uniwersytet bez rektora? Chyba tak, skoro główną władzą według jednej z propozycji projektu ustawy o szkolnictwie wyższym ma być kanclerz, dyrektor czy ktoś innej nazwy. Profesorowie? Po co oni? Przecież są również plany wysłania ich, tak jak sędziów, w stan spoczynku. Ich miejsce zajmą dzisiejsi magistrowie, doktorzy, bo potrzeba dla nich miejsc, które są ponoć blokowane