Szkoła nie chce dzielić się władzą, a rodzice kultywują postawę roszczeniową: „Wyrwę coś dla swego dziecka”. Przy naszej kulturze lepiej, by rodzice byli z daleka od szkoły.
Mazurek Robert / Dziennik Gazeta Prawna
Czytelnicy Magazynu DGP znają cię jako publicystę...
Oby.
Ale zapomnijmy o tym, bo jesteś nauczycielem.
Możemy właśnie obchodzić 30-lecie mojej pracy zawodowej.
Innym razem. Dziś porozmawiamy o szkole, i to nawet nie o reformie edukacji.
Słucham cię.
Dzieci są coraz głupsze?
Nie, są tylko z innej planety.
To bezradność opisowa. Bo co to znaczy?
Pedagodzy i dydaktycy powinni już zamilknąć, teraz powinni głos zabrać neurolodzy, specjaliści od mózgu.
Mózgu?
Tam następuje zmiana i ona nie polega na tym, że młodzież jest coraz bardziej leniwa, krnąbrna i ma coraz mniejsze aspiracje – tym się zajmują dydaktycy i pedagodzy, którzy sobie z tym radzą raz lepiej, raz gorzej. Hanna Malewska napisała powieść pod wieloznacznym tytułem „Przemija postać świata”. I właśnie na naszych oczach przeminęła.
Z tego powodu wysyłasz dzieci do neurologa?
One wyraźnie inaczej zapamiętują – impulsami, a nie dłuższymi fragmentami. I to jest zmiana, która nastąpiła.
W ciągu 25 lat mogą się zmienić moda i styl muzyczny, ale mózg nie zmienia się ot tak, bach i mamy inny.
Teoria i nauka są po twojej stronie, empiria po mojej. Ja też wiem, że mózg nie zmienia się w 30 lat tylko w 3 mln, ale bez mikroskopu widzimy, że młodzi mają inny sposób zapamiętywania, reagowania na słowo pisane. Różnica jest tak duża, że nie da się tego zagadać zmianami pokoleniowymi czy wychowaniem.
To o co ci chodzi?
Szkoła jest w takiej sytuacji: dostaliśmy pokolenie daltonistów, lecz nadal ich twardo uczymy w ASP według starych kanonów. Bo mnie też było trudno, jak byłem młodym malarzem, a proszę, maluję. I oczywiście możemy się upierać, że to nie są prawdziwi daltoniści, bo biologia temu przeczy, ale co z tego, skoro oni nie potrafią zapamiętać kolorów dłużej niż 30 sek.
A potrafiłbyś opowiedzieć to inaczej niż Jezus w przypowieściach? Na czym polega ta różnica w zapamiętywaniu?
Zacznę od deklaracji, że ja nie krytykuję za to młodych ludzi, prędzej nauczycieli i siebie, że nie potrafiliśmy się odnaleźć w nowej rzeczywistości.
Jakiej?
W komiksowym zgrubieniu. Wygląda to tak, że jeśli z przeciętną klasą masz dziś lekcję o przyczynach I wojny światowej, to za trzy tygodnie możesz zrobić tę samą lekcję i oni wszyscy równie pilnie zanotują, co do nich mówisz.
Mogliby te same kryminały oglądać po dziesięć razy.
Idealni widzowie.
Ja też taki jestem.
Wyprzedziłeś swoją epokę.
A ci uczniowie?
Oni nie są przecież głupsi, bo dają sobie radę w życiu nie gorzej niż ich rodzice i nie mają niższego od nich IQ. Jeśli chcesz, by coś zapamiętali, musisz zmusić ich do tego, by samodzielnie operowali wiedzą – i w tym, moim zdaniem, są lepsi niż my.
W czym są lepsi?
Jak dostaną tekst, to go szybciej i lepiej streszczą niż my w ich wieku, ale muszą to zrobić od razu, a nie tydzień później, bo wtedy patrzą na niego, jakby czytali go pierwszy raz w życiu.
Ale jeśli mają przed sobą tekst, to go rozumieją lepiej niż my, tak?
Po swojemu, ale szybko.
To w przeciwieństwie do mnie zrozumieją instrukcję obsługi. A propos, ty rozumiesz?
Bardzo słabo. Z naszego, staroświeckiego punktu widzenia, wydaje się, że młodzi są bezradni jak ryba na piasku, ale właśnie – radzą sobie. Biorą instrukcję i włączą pralkę. My chcielibyśmy, by to robili intuicyjnie, bez instrukcji, by potrafili porównać cztery różne pralki i wyciągnąć wnioski, że jedna jest z 1975 r., a druga współczesna, bo to przecież widać, a oni nie widzą. Tak samo jak nie widzą, czy obraz jest z XVIII czy z XX w.
Nas uczono na pamięć wierszy, bo to ćwiczy mózg i kształtuje kod kulturowy, bo wszyscy znamy Inwokację.
Akurat ja bym jak najszybciej wrócił do uczenia na pamięć, choć nie obiecuję dobrego efektu. Ale też powiedzmy, że nas uczono na pamięć, bo to łatwe w ocenie, nie stała za tym myśl dydaktyczna, tylko wygoda fabryki.
Fabryki?
Pamiętaj, że rozmawiasz z nauczycielem, czyli pracownikiem fabryki ocen.
Janku, pomożesz mi?
Bardzo proszę.
Moja córka nie interesuje się niczym poza czytaniem książek.
Masz połowę zmartwień mniej niż przeciętny inteligent.
Ale z tego czytania nic nie wynika. Oprócz tego, że ma bogatsze słownictwo do kpin z rówieśników.
To jednak coś wynika.
W każdej innej sprawie bełkocze, wyrzucając co chwila z siebie „w sensie”.
Nie mówiłem ci, że magazynowanie wiedzy nie zachodzi tak, jak byliśmy do tego przyzwyczajeni?
Dla historyka to musi być wyjątkowo przygnębiające.
Owszem, dlatego jak widzę nową podstawę programową dla szkoły podstawowej, która zakłada odkładanie się wiedzy przez cały rok, to nawet nie mam siły płakać.
To pic na wodę, fotomontaż?
Wiara w to, że dziecko od piątej klasy regularnie się uczy i magazynuje wiedzę przez kolejne cztery lata, to oczywisty pic na wodę i fotomontaż. Ludzie, którzy ślinią się na widok polityki historycznej, nie potrafili znaleźć dla historii miejsca w nowej podstawówce.
Ale na czym polega edukacja, jeśli nie na odkładaniu się wiedzy? Matematyk nie może cały czas być na etapie tabliczki mnożenia, oczekuje magazynowania wiedzy.
Inna jest sytuacja, gdy uczysz przedmiotu codziennie, a inna, gdy po godzinie, dwóch tygodniowo – tak jak historię, geografię czy biologię. Co ja, nauczyciel historii, mogę zrobić? Maskuję swoją nieuchronną porażkę, bo nie jestem w stanie skłonić ucznia do magazynowania wiedzy. Jestem pewny, że w czerwcu nie będą pamiętali niczego o stułbiopławach, o których słyszeli przez godzinę w grudniu.
Jakim cudem ty, humanista, znasz stułbiopławy?
Każdy pamięta beztlenowce, stułbiopławy czy jamochłony.
Idealne do obrażania kogoś.
Przydają się, prawda? Tobie coś innego, córce coś innego.
Uczenie historii ma sens?
Ma sens, jeśli nauczyciel jest ważny dla uczniów.
Żądasz od każdego nauczyciela, by był autorytetem? To niewykonalne.
Są trzy kategorie nauczycieli: ci, którzy są dla ucznia punktem odniesienia, ci, którzy są neutralni, i ci, którzy przymulają. Wystarczy usunąć tych ostatnich, to dwie pozostałe kategorie się pięknie wymieszają i wszyscy będą jakimiś tam autorytetami w warunkach szkolnych. Ty byś chciał, żeby w szkole pracowali tylko tacy ludzie jak Mazurek: dynamiczni, wściekli, kiedy coś nie wychodzi, męczący uczniów, aż pojawi się iskra sukcesu. Tylko że takim ludziom musiałbyś dać o wiele większą samodzielność, a nasz system ją nauczycielom odbiera. No i musiałbyś im lepiej zapłacić.
Wtedy przyjdą gwiazdy?
Nie gwiazdy są potrzebne, lecz zespół. Spójrz, sami rutyniarze spowodują, że szkoła skapcanieje. Ale z drugiej strony to rutyniarz może powiedzieć młodemu o gorącej głowie: „Tu przesadziłeś, tak nie rób”. W szkole nie musi uczyć charyzmatyczny guru, wystarczy, że ktoś będzie punktem odniesienia.
Co to znaczy?
Możesz sto razy tłumaczyć, dlaczego należy uczyć się historii, ale jeśli od uczniów to się odbija, to i za sto pierwszym się odbije. Wtedy trzeba się odwołać do argumentu ostatecznego i sparafrazować „Ojca chrzestnego”. Mówię: Znasz mnie, a jak nie, to popytaj w sąsiedztwie. Powiedzą ci, że możesz mieć ze mną źle i nawet możemy mieć konflikt charakterów, ale obiecuję ci jedno – nigdy w życiu nie nauczę cię żadnej rzeczy, która nie byłaby dla mnie ważna.
I to działa?
Nawet jeśli nie, to pozwól mi wierzyć, że tak. Więcej asów w rękawie nie mam. Uczeń albo pomyśli, że ma do czynienia z niebezpiecznym fanatykiem, albo przekaz kupi.
To dopiero baśń o żelaznym wilku.
Ale inaczej uczenie historii nie ma sensu. Możesz nawet kogoś nauczyć trzydziestu królów Polski z datami panowania, ale oni nadal nie będą znali historii.
Miałem studentkę, absolwentkę najlepszego liceum w Łomży, po humanistycznych studiach, która nie potrafiła wymienić nie trzydziestu, a trzech królów Polski. Z historii miała szóstkę na świadectwie. Jakim cudem?!
Zdała bardzo dobrze test.
To co on sprawdzał, skoro nadal nie zna trzech królów? Po co nam taka szkoła?
Co zasiejesz, to wyrośnie. Skoro chodziła do dobrego liceum, to znaczy, że ono uczyło dobrze rozwiązywać testy. I ją tego nauczyło.
To co trzeba zrobić, żeby maturzysta znał choć kilku władców?
A ile ona w swoim życiu napisała esejów z historii?
Pewnie ani jednego.
To czego ty chcesz od dziewczyny? Nie miała motywacji, to się nie nauczyła. Odczep się od niej.
Chcę, by cokolwiek wiedziała.
Ty też pamiętasz ze szkoły 5 proc., może 10 proc. tego, czego cię uczyli, czyli albo to, co cię zainteresowało, albo coś, co miało wartość użytkową. Resztę pamiętają tylko dziwolągi w rodzaju Piotra Zaremby z jego rozdętą pamięcią. A teraz przez mózg młodych ludzi przelatuje tysiąc razy więcej informacji niż przez nasze mózgi, więc oni nauczyli się – w absolutnie zdrowym odruchu – zapominać.
Moje dzieci w pierwszej klasie podstawówki wzbudzają zachwyt nauczycieli: piszą, czytają „Harry’ego Pottera”, znają mnóstwo trudnych słów i grają na pianinie. Po trzech latach nadal są wybitne, po sześciu bardzo dobre, ale już nie ze wszystkiego, a w gimnazjum córka ledwo ciągnie...
Bo w klasach I–III patrzą na twoje dziecko całościowo. Nauczycielka, rzadziej nauczyciel...
Nauczyciel w klasach I–III byłby z miejsca skazany za pedofilię.
Po tych klasach kończy się patrzenie całościowe, a zaczyna patrzenie na dziecko jako dodatek do przedmiotu nauczania. W podstawówce jest to jeszcze mało widoczne, ale w gimnazjum dziecko jest już tylko chemikiem, potem historykiem, matematykiem, fizykiem – i tak dalej według planu lekcji.
Posyłałem dzieci do szkoły publicznej i prywatnej, świeckiej i katolickiej, żadna nie rozwija ich zainteresowań. Mój 9-letni syn ma szajbę na punkcie ptaków i autentyczną wiedzę na ich temat, ale zawdzięcza to prędzej Jankowi Kelusowi niż szkole.
Ach, ty byś jeszcze chciał, żeby w szkole znalazł się ktoś, kto podziela pasję twojego syna i ją rozwija. Gdyby się ktoś taki znalazł, ale nie miał odpowiednich uprawnień do nauczania tego konkretnego przedmiotu dla dzieci w określonej grupie wiekowej, to nie mógłby tego robić. Kontrolujący szkołę system pyta najpierw o uprawnienia nauczyciela, potem o wystawione oceny i wreszcie, ile osób zdało, a ile nie. Szkoła to fabryka, która działa na wielkich liczbach, a nie na twoim jednym dziecku. Kwestia skali, panie Mazurek.
Ale szkoła właśnie dla tego jednego została stworzona. Bo każdy z tych uczniów jest jeden, a ty mówisz o skali.
Zachęcam wszystkich rodziców, by myśleli tak jak ty, ale powiedzmy sobie szczerze, że w systemie edukacyjnym rodzice nie są bardzo ważni. Są trzymani z daleka od szkoły, bo nie są specjalistami.
To mnie straszliwie irytuje.
Słusznie, ale spójrz też na to w ten sposób, że ani szkoła, ani rodzice nie umieją współpracować. Szkoła nie chce dzielić się władzą, a rodzice kultywują postawę roszczeniową: „Wyrwę coś dla swego dziecka”. Przy naszej kulturze lepiej, by rodzice byli z daleka od szkoły.
Dostrzegasz, że przez lata do zawodu nauczycielskiego obowiązywała selekcja negatywna? Oczywiście trafiali tam pasjonaci, ale z zasady matematyczka nie umie mówić po polsku.
Po moich audycjach w radiu wszystkie moje błędy językowe wyłapuje nauczycielka matematyki, jednak zgadzam się, że to wyjątek.
OK, tylko dlaczego poprawnie po polsku nie mówi też nauczyciel historii, a nawet polonistka?
Bo polska szkoła szuka: matematyków, fizyków, biologów, a nie szuka nauczycieli. I to jest problem. Bo powiedzmy, że matematyczka, która poprawia moje błędy językowe, uczy w mojej szkole i ja jej proponuję: „Aniu, jesteś świetna, poradzisz sobie. Ucz dzieci polskiego”. Przecież to niemożliwe. Żaden system tego nie zaakceptuje, żadna kontrola, żadne kuratorium. Miałem swego czasu kontrolę, a kontrolującym nie była żadna tępa baba, ale inteligentka warszawska. Musiałem jako dyrektor dokonywać cudów, by uratować część lekcji prowadzonych przez człowieka, który nie miał formalnych uprawnień. Co z tego, że prowadził lekcje świetnie i wszyscy go szanowali...
Jak to, przecież to prywatna szkoła, nie może u ciebie uczyć choćby strażak?
Mamy portiera, który prowadzi koło szachowe. Poza tym jego wiedza historyczna i geograficzna jest taka, że jak chcę kogoś zawstydzić, to zaczynam przy nim rozmowę z panem Wiesiem i okazuje się, że pan Wiesio bez trudu wie, kiedy w Chinach panowała dynastia Tang, czyli coś, czego ja się uczyłem po nocach przed lekcjami.
No właśnie, czemu pan Wiesio nie uczy?
Bo żeby mieć uprawnienia szkoły publicznej, musimy spełniać wszystkie wymogi, czyli zatrudniać wyłącznie ludzi z formalnym wykształceniem.
To moja, prywatna szkoła. Czemu nie mogę zatrudnić pana Wiesia?
Bo gdyby rodzice decydowali, kto ma uczyć ich dzieci, pomysł podchwyciliby rodzice szkół publicznych – i wtedy runąłby system. Uprawnienia przychodzą wprost z Brukseli, nie może sobie jakiś tam rodzic czy właściciel zatrudniać pana Wiesia albo pozwolić, żeby ktoś, kto ma uprawnienia do nauczania wiedzy o społeczeństwie, uczył historii.
W polskiej szkole historii nie mógłby uczyć prof. Antoni Dudek?
Dlaczego?
Bo skończył politologię, nie historię.
(śmiech) Z kolei ja przez jakiś czas nielegalnie uczyłem WOS-u...
Cholera, gdzie my żyjemy?
W Urzędowie!
Nauczyciele to ostatnia grupa zawodowa, której status nie został zmieniony od czasów komuny. Oni udają, że pracują, a my udajemy, że im płacimy.
Często jeżdżę po Polsce i spotykam lokomotywy polskiej oświaty – zazwyczaj 40-letnie dziewczyny, które swoje dzieci już posłały do szkół i chciałyby właśnie w edukacji zrealizować pragnienie zaistnienia. To one tworzą polską edukację, a reszta na nich pasożytuje.
Kolega nauczyciel rzucił kiedyś w pokoju nauczycielskim, że chętnie pracowałby 40 godz. tygodniowo...
(śmiech)
Oczywiście nie ucząc, ale prowadząc kółka czy sprawdzając klasówki. Koleżanki go zakrzyczały, że nie po to zostały nauczycielkami, by siedzieć w szkole do godz. 16.
Zupełnie mnie nie dziwi, że jego koleżanki tego nie chcą, bo wiele jest osób w Polsce, które przedkładają zabezpieczenia socjalne nad podwyżki. Mówię to bez wyzłośliwiania się – wiele osób ma taką sytuację życiową. I w szkolnictwie dostaną marną pensję, ale pewny etat i możliwość zatelefonowania do sekretariatu: „Nie przyjdę jutro, bo muszę iść na badania”. Ktoś, kto tego szuka, nie zostanie pielęgniarką czy lekarzem, bo tam jest system zmianowy, albo księgową, która i tak ma robotę do zrobienia.
Tylko czemu ja mam za to płacić?
Bo masz taki system.
A dlaczego sami nauczyciele nie chcą zmian?
Czytałeś „Placówkę”, prawda? Dlaczego Ślimak nie kupił korzystnie ziemi? Bo nie był w stanie wyjść ze schematu nawyków kulturowych. Okazja przepadła. Był głupi czy też wiele wieków gospodarki chłopskiej nauczyło go, że ostrożne decyzje procentują, a nieostrożne kończą się źle?
Miało być bez przypowieści.
My nauczyciele też mamy wiele lat doświadczenia i wiemy jedno: każda reforma kończy się tym, że mamy więcej roboty i więcej kontroli za te same pieniądze. Będzie trudniej, mniej przyjemnie – za te same grosze. W swojej karierze jeszcze nigdy, w żadnej kontroli czy zewnętrznej ewaluacji szkoły, nie spotkałem się z kryterium: „Czy nauczyciel prowadzi ciekawe lekcje?”. To nikogo nie interesuje i jeszcze trudno to zmierzyć. Sprawdzą, czy lekcje odbywają się rytmicznie i mają odpowiednią liczbę minut i godzin, ale czy są ciekawe? Jedno nam się udało dokonać – zaniżyć młodym aspiracje wobec siebie. Ciągle słyszę o jakimś wyścigu szczurów, o tych Polakach, którzy wyjeżdżają na studia do Anglii i tam są najlepsi. To karmienie się mitami – w XVIII w. też tacy byli, ale to nie jest ogół. A ogół radykalnie obniżył oczekiwania wobec siebie.
Zawsze chciałeś być nauczycielem czy wyszło niechcący?
Zawsze chciałem i to nie była pomyłka. Ludzie potrzebują afrodyzjaków czy chemicznych wspomagaczy nastroju – ja nie, bo dzielenie się z ludźmi tym, co się samemu potrafi, zupełnie wystarcza.
Wiara w to, że dziecko od piątej klasy regularnie się uczy i magazynuje wiedzę przez kolejne cztery lata, to oczywisty pic na wodę i fotomontaż. Ludzie, którzy ślinią się na widok polityki historycznej, nie potrafili znaleźć dla historii miejsca w nowej podstawówce