Polityczna poprawność, która wywalczyła w planach lekcji czas na obowiązkową naukę o historii ruchów cywilnych czy o dziejach niewolnictwa, sprawiła, że z jej powodu kurczą się oferty z zakresu biologii, chemii i fizyki. Zdecydowana większość obecnych dziesięciolatków będzie wykonywać zawody, których jeszcze nie ma – twierdzi amerykański Departament Pracy. Jakie? Tego nie próbuje przewidywać, ma tylko pewność, że będą to profesje związane z branżą technologiczną oraz informatyczną.
Te w sumie dobre wieści – bo praca dla nich będzie – są jednak niepokojące. Ponieważ w USA już teraz brakuje fachowców. A to oznacza, że Ameryka może stracić pozycję lidera innowacyjnego wyścigu.
Takie larum to tu nic nowego. Wystarczy, że jakieś państwo napręży muskuły, nie daj Boże dokona jakiegoś przełomowego odkrycia, a Amerykanie już wpadają w popłoch, mobilizują się i szybkim skokiem wszystkich dystansują. W atmosferze paniki rodziły się przecież bomba atomowa, program kosmiczny czy projekt poznania ludzkiego genomu.
Te minione kryzysy łączyło jedno: w chwili potrzeby można było liczyć na ludzi. W latach 70. na inżynierów kształciło się 5 proc. ogółu studentów – i była to liczba odpowiadająca ówczesnemu zapotrzebowaniu rynku. Do tego 40 proc. najlepiej wykształconej światowej kadry inżynierskiej mieszkało i pracowało w USA. Dzisiaj liczba ta skurczyła się do 15 proc., a mimo gwałtownego rozwoju sektora nowych technologii na zawód inżyniera wciąż decyduje się tylko 5 proc. studiujących.
Zapasów nie ma. A ma być jeszcze gorzej, bo agencja pracy tymczasowej Kelly Services prognozuje, że za pięć lat na inżynierów będzie w USA czekać nawet ćwierć miliona wakatów.
Nadciągająca burza
O rosnącym niedoborze inżynierów stało się głośno już 10 lat temu po publikacji raportu „Raising Above the Gathering Storm. Energizing and Employing America for a Brighter Economic Future”. Eksperci National Research Council alarmowali, że choć wzmaga się globalna rywalizacja w branżach technologicznych, to coraz bardziej kuleje system kształcenia fachowców w USA.
Badacze NRC wskazywali, że w 2005 r. amerykańskie 15-latki plasowały się na 17. miejscu w naukach ścisłych i 25. w matematyce (w 2011 r. spadły w matematyce na miejsce 34.) na 35 testowanych krajów. Z każdych 3 tys. ósmoklasistów tylko jeden ukończy studia doktoranckie STEM (Science Technology Engineering and Math) – jak nazywa się kierunki politechniczne. Odsetek studentów wybierających kierunki STEM stawia USA na szarym końcu listy państw rozwiniętych na równi z Bangladeszem, Kamerunem i Kambodżą, a sytuację pogarsza to, że po dyplomie tylko połowa z nich pracuje w zawodzie. Wreszcie, autorzy raportu alarmowali, że w USA jest coraz mniej kobiet inżynierów – dziś jest ich mniej niż w latach 80. ubiegłego wieku.
Ale Ameryka nie lubi nagonki na swój system edukacji, który uważa za najlepszy na świecie. Raport NRC podzielił więc i Waszyngton, i społeczeństwo. Jaki kryzys, huknęli krytycy, skoro nasze uniwersytety wygrywają w globalnych rankingach, Dolina Krzemowa wyznacza ścieżki rozwoju reszcie świata i nie kto inny, ale Apple, firma tak amerykańska jak apple pie, zawładnęła zbiorową wyobraźnią, czyniąc z i-gadżetów symbol postępu i cywilizacji.
Do krytyków raportu należy Michael Teitelbaum, profesor prawa z Uniwersytetu Harvarda i autor książki „Falling Behind: Boom, Bust and the Global Race for Scientific Talent”. – Gdyby naprawdę brakowało inżynierów, obserwowalibyśmy w branży wzrost zarobków. Taki byłby efekt walki o pracownika. Tymczasem płace dla inżynierów od lat się nie zmieniają, a nadto 4 proc. z nich jest bezrobotnych. Z moich analiz wynika, że Ameryka szkoli rocznie o kilkanaście tysięcy fachowców więcej, niż potrzebuje rynek – tłumaczy mi Teitelbaum. – Ten raport powstał na potrzeby korporacji. Przecież tajemnicą poliszynela jest, że pensje zagranicznych pracowników są nawet o 1/3 niższe niż Amerykanów. Firmy z Doliny Krzemowej chcą przekonać rząd, by zgodził się na zwiększenie puli wiz HB-1 dla pracowników wykwalifikowanych: z 65 tys. rocznie do co najmniej 180 tys. Dla nich byłby to czysty zysk – mówi Teitelbaum.
Analitycy branży widzą sprawę inaczej. Do tej grupy należy Michael Marder, fizyk i dyrektor Centrum Dynamiki Nielinearnej przy Uniwersytecie Teksasu w Austin. – Gdy Ameryka runęła w przepaść recesji, bezrobocie i spadek lub przynajmniej stagnacja płac dotknęły wszystkie sektory gospodarki bez wyjątku. Twierdzenia, że nie ma niedoboru inżynierów, bo nie ma ruchu w płacach, nie da się obronić – twierdzi. Zgadza się jednak z tym, że trend zatrudniania obcokrajowców zamiast Amerykanów przyczynia się do zamrożenia wynagrodzeń. – Z niepokojem patrzę na to, jak szybko rośnie w USA liczba firm, w których połowa, a nawet więcej najbardziej wykształconej kadry, czyli osób z dyplomem doktora i potencjalnie kandydatów do najwyższych zarobków, to imigranci na wizach HB-1. To ich zaniżone płace hamują wzrost wynagrodzeń w sektorze – wyjaśnia Marder.
Ale rośnie liczba zwolenników jeszcze innej teorii. Rzecz nie w tym, czy Ameryka kształci wystarczającą liczbę inżynierów, ale w tym, czy ich kwalifikacje odpowiadają oczekiwaniom pracodawcy. I tu panuje zgodność: nie.
Część winy za ten stan rzeczy przypisuje się pracodawcom. Jeszcze trzydzieści lat temu powszechną praktyką było, że pracodawca płacił za przyuczenie pracownika do zawodu. Dzisiaj ani myśli tego robić. Panuje przekonanie, że zwłaszcza inżynier ma stawić się do pracy już z bogatym doświadczeniem. Gdzie ma je zdobyć? Już w czasie studiów. Realia są jednak takie, że nie zdobywa. Uczelnie tłumaczą, że nie mają czasu na praktyczne szkolenia, bo muszą przekazać studentom wiedzę podstawową, którą kiedyś nabywali w liceum.
Nauki ścisłe
Szkolnictwo powszechne w USA jest zdecentralizowane i podstawy nauczania poszczególnych przedmiotów ustalane są na poziomie stanu, a nawet danego okręgu szkolnego. Prowadzi to do sytuacji, że w niektórych liceach uczniowie mogą mieć dostęp do kursów matematyki na poziomie uniwersyteckim, a w innych tylko do podstaw algebry.
Polityczna poprawność, która wywalczyła w planach lekcji czas na obowiązkową naukę o historii ruchów cywilnych czy o dziejach niewolnictwa, sprawiła, że z jej powodu kurczą się oferty z zakresu biologii, chemii i fizyki. Wiele stanów wymaga obecnie zaliczenia tylko jednego z tych przedmiotów w ciągu całego liceum (kurs jednoroczny). Najmniej popularna oraz traktowana najbardziej per noga przez szkolną administrację jest fizyka. Z danych Departamentu Edukacji wynika, że uczy się jej tylko 30 proc. uczniów i tylko 30 proc. prowadzących lekcje nauczycieli studiowało ją na uniwersytecie.
Nieszczególnie przedstawia się też oferta z zakresu nauk komputerowych. Choć USA wydają najwięcej na świecie na szkolną informatykę (2 tys. dol. rocznie na ucznia), to tylko 10 proc. liceów oferuje kursy programowania. Tymczasem podstawy programowania powinni dziś znać wszyscy, bo, zdaniem ekspertów, to umiejętność, bez której już w niedalekiej przyszłości żaden profesjonalista nie będzie mógł się obejść.
Wysiłki, by kryzys nie zmienił się w katastrofę, idą w dwóch kierunkach. Pierwszy – to reforma szkolnictwa, w ramach której prezydent Obama zadeklarował dwa lata temu dodatkowy budżet w wysokości 100 mln dol. na przeszkolenie 100 tys. nowych nauczycieli STEM do 2023 r. Obama chce pójść w ślady Finlandii, która świetne wyniki w edukacji przypisuje w całości inwestycjom w kształcenie, a następnie godziwe wynagrodzenie dla nauczycieli szkół publicznych.
Druga inicjatywa to próba przyciągnięcia z powrotem na politechniki dziewcząt. Biały Dom realizuje ją w ramach projektu „Women in STEM”, zaś rosnąca liczba instytucji, fundacji i środowisk biznesowych na własną rękę finansuje im dodatkowe lekcje, warsztaty i obozy. Zawołanie „Dziewczyny do STEM!” jest ostatnio tak popularne, że umieszczają je na swoich produktach nawet producenci zabawek, a najwięksi giganci z branży komputerowej już dzisiaj zabierają się do rekrutacji przyszłych pracownic. Tak właśnie zachował się Microsoft w ostatni Dzień Kobiet. „Nie bójcie się matematyki, wierzcie w siebie i kontaktujcie się z nami pod adresem: recruiting2027@microsoft.com” – zachęcał 10-latki w specjalnym spocie reklamowym wyemitowanym tego dnia w TV. Ciekawą próbą uatrakcyjnienia przedmiotów ścisłych w oczach dziewczyn jest program telewizyjny dla dzieci „The Dr Erica Show”. Prowadzi go Erica Ebbel Angle, była miss Massachusetts, dzisiaj doktor biochemii z dyplomem MIT. Profesor Ebbel występuje w pracowniczym fartuchu, ale i w koronie misski na głowie na dowód, że można być jednocześnie piękną i zadbaną kobietą, można nawet być księżniczką, a przy tym wykonywać zawód wymagający inteligencji i ścisłego wykształcenia.
Obalić stereotypy
Zwiększenie liczby pań inżynierek to wyzwanie nie lada, bo chodzi tu nie tylko o zmianę systemu edukacji, lecz także obalenie stereotypów wciąż obecnych w życiu nawet najbardziej rozwiniętych społeczeństw. Dużo na sumieniu mają media i popkultura, które od dziesięcioleci pokazują inżynierów jako nerdów i geeków (kujonów, nieatrakcyjnych nudziarzy bez życia towarzyskiego i powodzenia u dziewczyn), zaś kobietę jako urodziwą, ociekającą seksapilem i dlatego znajdującą uznanie w oczach płci przeciwnej konsumentkę o ograniczonej inteligencji.
Amerykańskie badania potwierdzają, że dopóki dziewczynki nie interesują się zbytnio popkulturą, czyli do ok. 10. roku życia, deklarują porównywalne do chłopców zainteresowanie naukami ścisłymi i aż połowa widzi siebie w zawodzie STEM. W liceum ta statystyka jest już inna: o studiach politechnicznych myśli niecałe 30 proc., ostatecznie tylko 20 proc. się na nie decyduje. – Żadnej dziewczynie nie spadł w tym czasie iloraz inteligencji, ale pod wpływem medialno-kulturowego urabiania spadła im wiara w siebie, a przy tym rozwinął się silny zmysł tego, co dla kobiety jest „właściwe”, a co nie. W zmianie sytuacji nie pomaga to, że dziewczynki nie mają dostępu do wzorców. Kobiety z branży STEM widoczne w mediach, polityce, filmach, literaturze właściwie nie istnieją – wyjaśnia prof. psychologii Nadya Fouad z Uniwersytetu Milwaukee, współautorka raportu „Stemming the Tide. Why Women Leave Engineering”, w którym wyjaśnia, dlaczego aż 40 proc. kobiet z dyplomami inżyniera albo w ogóle nie rozpoczyna pracy w zawodzie, albo szybko z niej odchodzi. Zdaniem Fouad priorytetem powinny być także zmiany w kulturze pracy środowiska STEM. Bo wizja spędzania w biurze 50–60 godzin tygodniowo i dyspozycyjność 24/7 nie przyciąga młodych kobiet planujących nie tylko karierę, lecz także rodzinę.
Optymiści są zdania, że do katastrofy (z braku inżynierów USA tracą pozycję lidera postępu) nie dojdzie, bo Ameryka uświęconym zwyczajem po prostu w ostatniej chwili się przebudzi, w szkołach dzieci będą się uczyć przedmiotów STEM, a potem kształcić wyłącznie na kierunkach politechnicznych. Taka wizja zgodna jest zresztą z naturą Ameryki, w której nacisk na rywalizację zmienia postrzeganie rzeczywistości tak, by pasowała do akurat panującej mody lub potrzeby. O dziwo pesymiści też katastrofy nie przewidują, bo zakładają, że Ameryka będzie po prostu musiała coraz bardziej polegać na talentach zza granicy. Co, oczywiście, będzie katastrofą, ale innego wymiaru. Bo kulturowo-imigracyjnego. ©?
Najmniej popularna oraz traktowana najbardziej per noga przez szkolną administrację jest fizyka. Z danych Departamentu Edukacji wynika, że uczy się jej tylko 30 proc. uczniów i tylko 30 proc. prowadzących lekcje nauczycieli studiowało ją na uniwersytecie